Nie wiem, kogo konkretnie miał Schopenhauer na myśli, gdy jeszcze pozostawał na ziemskim padole, historia wykazała jednak na wielu przykładach, że miał świętą rację. W swoich odrębnych światach obracali się bowiem z jednej strony geniusz nauki Albert Einstein, z drugiej zaś – Adolf Hitler, szaleniec, który wywołał drugą wojnę światową, pragnąc wszędzie wprowadzić nowy ład. Oczywiście, na swoją modłę. O dziwo, gdy się przygląda naszej dzisiejszej rzeczywistości, nietrudno zauważyć, że w coraz większym stopniu eksponuje się tych, którym myślowo jakby bliżej do Hitlera. Nawet Instytut Pamięci Narodowej takich właśnie osobników próbuje hołubić. I nie wiem, czy wkrótce na oficjalne transparenty nie powróci hasło: „Ein Volk, ein Reich, ein Führer”... Bo przynajmniej część tego hasła już się udało grupie zapaleńców zrealizować, a kult jednostki bynajmniej nie traci na sile.
Tymczasem jednak z naszego, warszawskiego punktu widzenia – ogląd polskiej rzeczywistości raczej nie skłania do optymizmu. Otóż w hierarchii miejscowości polskich – a co za tym idzie samorządów lokalnych – stolicę zepchnięto – wraz Gdańskiem, Łodzią, Wrocławiem, Poznaniem i paroma innymi wielkimi miastami – do poziomu drugiej ligi. A tak naprawdę, przy rozdzielaniu potężnych funduszy państwowych (również unijnych) pozostaje jej rola ubogiego krewnego. Być może, ostatnim pozytywnym gestem ze strony rządu była ubiegłoroczna pomoc przy likwidowaniu kolejnej awarii w oczyszczalni Czajka. Temu zresztą trudno się dziwić, skoro płynące prosto do Wisły ścieki dokuczyłyby na dłuższą metę nie tylko warszawiakom.
Oprócz wielkich miast w kraju w coraz większym stopniu jako wroga dzisiejsze władze Polski zaczynają traktować Unię Europejską. Z wielką swadą poddaje ją bezkompromisowej krytyce chociażby Patryk Jaki, niedawny kandydat na prezydenta Warszawy, a wcześniej sekretarz stanu w Ministerstwie Sprawiedliwości. Jak wygląda Polska po kilkunastu latach zbratania z Unią – można się przekonać, rzuciwszy gołym okiem na dzisiejszą, coraz nowocześniejszą infrastrukturę, nieporównywalną z czasami PRL. A jak z kolei wygląda nasz wymiar sprawiedliwości po odciśnięciu na nim piętna przez obywatela Jakiego, dzisiaj europosła, też nietrudno się zorientować. Ministerialna junta directiva, której w latach 2015-2019 był członkiem, postanowiła najwyraźniej zrealizować hasło niezapomnianej babci Leonii Pawlakowej z komedii Sylwestra Chęcińskiego – „Sami swoi”: „sąd sądem, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie”. Mówiąc to, babcia jednocześnie dawała głównemu bohaterowi filmu Kazimierzowi Pawlakowi... granaty. No i trudno zaprzeczyć, że w dzisiejszym wymiarze sprawiedliwości w coraz większym stopniu nad siłą argumentów zaczynają przeważać argumenty siły. Przykładem – zapowiedź prokuratury, która strzegącego ściśle prawa sędziego Igora Tuleyę zamierza po prostu wziąć za fraki i doprowadzić przed swoje oblicze, czym ewentualnie wykaże, że nawet Wysoki Sąd może w obecnych warunkach – przy bezceremonialnym potraktowaniu – nisko upaść.
Parę lat temu w restauracji „Sowa i przyjaciele” na Czerniakowie wybuchła „afera taśmowa”, po której za skompromitowanych uznano między innymi kilku prominentnych członków Platformy Obywatelskiej. Tak Bogiem a prawdą jednak, poza używanym przez nich rynsztokowym językiem trudno było doszukać się w owych nagraniach elementów kompromitujących. Niemniej, zagubionej i tak we własnych kiwkach Platformie wyborcy popędzili kota. Teraz mamy niejako wielki rewanż, gdy media bardziej życzliwe tej partii niż PiS i jej przybudówkom niemal każdego dnia jadą równo z trawą z prezesem zarządu Polskiego Koncernu Naftowego Orlen – Danielem Obajtkiem. Tym razem stawiane mu zarzuty medialne są o wiele poważniejsze, choć ich autorzy z góry wyrażają przekonanie, iż cała ta jeremiada i tak na nic się nie zda, bo były wójt Pcimia zostanie przez swych politycznych mocodawców obroniony. I pewnie tak się stanie, chociaż z mojego punktu widzenia na pewno dla kraju ważniejsza jest efektywność Obajtka jako szefa Orlenu niż cała lista jego domniemanych przewin z przeszłości. Swoją drogą, wypada podziwiać u niego skalę możliwości załatwiania swojakom lukratywnych posad. Może kiedyś ktoś nakręci na ten temat polską wersję „Ojca chrzestnego”. Tym bardziej, że internauci już teraz – nie wiadomo skąd – wiedzą, że główny bohater będzie się nazywał... Don Orleone.
Co do mnie, to od razu powiem, że ośmieszanie kogoś tylko dlatego, że wywodzi się z przysłowiowo już pogardzanego Pcimia, nie jest ani mądrym, ani eleganckim gestem. Niech więc znakomity kombinator handlowy Obajtek zrealizuje swą paliwową i polityczną misję do końca. Dopiero wtedy można mu będzie wystawić rachunek zysków i strat, przywołując starą zasadę, że cel uświęca środki. Ostatecznie, zajęcie przez Orlen Lotosu trudno porównywać z zajęciem Krymu przez Władymira Putina. A gdy cała operacja zostanie dokończona, prezes Obajtek będzie mógł powiedzieć z dumą: teraz wiecie – gdzie Pcim, gdzie Krym.