Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Rządowy odwrót od Europy?

17-03-2021 19:48 | Autor: Maciej Petruczenko
Nie jestem pewny, czy w dzisiejszej Polsce nie dojdzie do takiego zakłamania, że przestanie się odróżniać Chopina od Schopenhauera. Ten pierwszy – przedstawiany w okresach wzmożenia patriotycznego jako Szopen – może się narazić skazą, jaką był francuski rodowód jego ojca, a Francja jest ostatnio wskazywana przez nasze sfery rządzące jako zły wzór dla Europy. Naturalną rzeczy koleją przeciwstawia się więc tamtejszego Macrona naszemu Micronowi. Wspomniany na wstępie niemiecki filozof Arthur Schopenhauer (1788-1860) też nie powinien być mile widziany, bowiem urodził się w Gdańsku, mieście postponowanym obecnie przez władze centralne nie mniej od Warszawy. Na domiar złego to on właśnie ukuł taką oto sentencję: „Geniusza i szaleńca łączy to, że obaj żyją w świecie zupełnie odmiennym od świata innych ludzi”.

Nie wiem, kogo konkretnie miał Schopenhauer na myśli, gdy jeszcze pozostawał na ziemskim padole, historia wykazała jednak na wielu przykładach, że miał świętą rację. W swoich odrębnych światach obracali się bowiem z jednej strony geniusz nauki Albert Einstein, z drugiej zaś – Adolf Hitler, szaleniec, który wywołał drugą wojnę światową, pragnąc wszędzie wprowadzić nowy ład. Oczywiście, na swoją modłę. O dziwo, gdy się przygląda naszej dzisiejszej rzeczywistości, nietrudno zauważyć, że w coraz większym stopniu eksponuje się tych, którym myślowo jakby bliżej do Hitlera. Nawet Instytut Pamięci Narodowej takich właśnie osobników próbuje hołubić. I nie wiem, czy wkrótce na oficjalne transparenty nie powróci hasło: „Ein Volk, ein Reich, ein Führer”... Bo przynajmniej część tego hasła już się udało grupie zapaleńców zrealizować, a kult jednostki bynajmniej nie traci na sile.

Tymczasem jednak z naszego, warszawskiego punktu widzenia – ogląd polskiej rzeczywistości raczej nie skłania do optymizmu. Otóż w hierarchii miejscowości polskich – a co za tym idzie samorządów lokalnych – stolicę zepchnięto – wraz Gdańskiem, Łodzią, Wrocławiem, Poznaniem i paroma innymi wielkimi miastami – do poziomu drugiej ligi. A tak naprawdę, przy rozdzielaniu potężnych funduszy państwowych (również unijnych) pozostaje jej rola ubogiego krewnego. Być może, ostatnim pozytywnym gestem ze strony rządu była ubiegłoroczna pomoc przy likwidowaniu kolejnej awarii w oczyszczalni Czajka. Temu zresztą trudno się dziwić, skoro płynące prosto do Wisły ścieki dokuczyłyby na dłuższą metę nie tylko warszawiakom.

Oprócz wielkich miast w kraju w coraz większym stopniu jako wroga dzisiejsze władze Polski zaczynają traktować Unię Europejską. Z wielką swadą poddaje ją bezkompromisowej krytyce chociażby Patryk Jaki, niedawny kandydat na prezydenta Warszawy, a wcześniej sekretarz stanu w Ministerstwie Sprawiedliwości. Jak wygląda Polska po kilkunastu latach zbratania z Unią – można się przekonać, rzuciwszy gołym okiem na dzisiejszą, coraz nowocześniejszą infrastrukturę, nieporównywalną z czasami PRL. A jak z kolei wygląda nasz wymiar sprawiedliwości po odciśnięciu na nim piętna przez obywatela Jakiego, dzisiaj europosła, też nietrudno się zorientować. Ministerialna junta directiva, której w latach 2015-2019 był członkiem, postanowiła najwyraźniej zrealizować hasło niezapomnianej babci Leonii Pawlakowej z komedii Sylwestra Chęcińskiego – „Sami swoi”: „sąd sądem, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie”. Mówiąc to, babcia jednocześnie dawała głównemu bohaterowi filmu Kazimierzowi Pawlakowi... granaty. No i trudno zaprzeczyć, że w dzisiejszym wymiarze sprawiedliwości w coraz większym stopniu nad siłą argumentów zaczynają przeważać argumenty siły. Przykładem – zapowiedź prokuratury, która strzegącego ściśle prawa sędziego Igora Tuleyę zamierza po prostu wziąć za fraki i doprowadzić przed swoje oblicze, czym ewentualnie wykaże, że nawet Wysoki Sąd może w obecnych warunkach – przy bezceremonialnym potraktowaniu – nisko upaść.

Parę lat temu w restauracji „Sowa i przyjaciele” na Czerniakowie wybuchła „afera taśmowa”, po której za skompromitowanych uznano między innymi kilku prominentnych członków Platformy Obywatelskiej. Tak Bogiem a prawdą jednak, poza używanym przez nich rynsztokowym językiem trudno było doszukać się w owych nagraniach elementów kompromitujących. Niemniej, zagubionej i tak we własnych kiwkach Platformie wyborcy popędzili kota. Teraz mamy niejako wielki rewanż, gdy media bardziej życzliwe tej partii niż PiS i jej przybudówkom niemal każdego dnia jadą równo z trawą z prezesem zarządu Polskiego Koncernu Naftowego Orlen – Danielem Obajtkiem. Tym razem stawiane mu zarzuty medialne są o wiele poważniejsze, choć ich autorzy z góry wyrażają przekonanie, iż cała ta jeremiada i tak na nic się nie zda, bo były wójt Pcimia zostanie przez swych politycznych mocodawców obroniony. I pewnie tak się stanie, chociaż z mojego punktu widzenia na pewno dla kraju ważniejsza jest efektywność Obajtka jako szefa Orlenu niż cała lista jego domniemanych przewin z przeszłości. Swoją drogą, wypada podziwiać u niego skalę możliwości załatwiania swojakom lukratywnych posad. Może kiedyś ktoś nakręci na ten temat polską wersję „Ojca chrzestnego”. Tym bardziej, że internauci już teraz – nie wiadomo skąd – wiedzą, że główny bohater będzie się nazywał... Don Orleone.

Co do mnie, to od razu powiem, że ośmieszanie kogoś tylko dlatego, że wywodzi się z przysłowiowo już pogardzanego Pcimia, nie jest ani mądrym, ani eleganckim gestem. Niech więc znakomity kombinator handlowy Obajtek zrealizuje swą paliwową i polityczną misję do końca. Dopiero wtedy można mu będzie wystawić rachunek zysków i strat, przywołując starą zasadę, że cel uświęca środki. Ostatecznie, zajęcie przez Orlen Lotosu trudno porównywać z zajęciem Krymu przez Władymira Putina. A gdy cała operacja zostanie dokończona, prezes Obajtek będzie mógł powiedzieć z dumą: teraz wiecie – gdzie Pcim, gdzie Krym.

Wróć