Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

SOR-towanie kandydatów na nieboszczyków

10-04-2019 20:55 | Autor: Tadeusz Porębski
Media alarmują, że nie ma tygodnia, by nie wykończono pacjenta w którymś ze Szpitalnych Oddziałów Ratunkowych (SOR), zdecydowanie na wyrost nazywanych "ratunkowymi". Wiem coś na ten temat. W Częstochowie 65-letni nieszczęśnik czekał na pomoc na SOR osiem godzin, uskarżając się na nasilające się bóle brzucha. Lekarze orzekli, że mężczyzna cierpi na... niestrawność. To miło, że nie zaaplikowali mu lewatywy.

Po ośmiu godzinach towarzysząca choremu córka zawiozła go do innego szpitala. Tam wykryto tętniaka aorty brzusznej i natychmiast przewieziono pacjenta na salę operacyjną. Niestety, za późno. Mężczyzna zmarł.

We wtorek 19 marca przed południem 35-letni mieszkaniec Wodzisławia Śląskiego dostał dusznicy. Około 12.30 trafił do izby przyjęć w tamtejszym szpitalu. Nie ma tam jednak oddziału kardiologii, więc już o godz. 17 (cóż za oszałamiające tempo ratowania życia!) zdecydowano, że pacjenta należy przetransportować do lecznicy w Rydułtowach. Tam okazało się, że nie ma dla niego miejsca, więc odwieziono go na powrót do Wodzisławia. Około godziny 21 (nadal tempo oszałamiające) postanowiono powierzyć ratowanie życia mężczyzny lekarzom ze szpitala w Raciborzu. O 3.15 po ponadgodzinnej reanimacji pacjent zmarł.

Kilka dni wcześniej do izby przyjęć szpitala w Sosnowcu zgłosił się pacjent z zakażeniem nogi. Zarejestrowano go w systemie kolejkowym i kazano cierpliwie czekać, bo "nie zachodziło podejrzenie zagrożenia życia". Jednak zachodziło. Po... 12 godzinach oczekiwania w kolejce mężczyzna wyzionął ducha. Zalewie tydzień po tym tragicznym wydarzeniu do szpitala w Zawierciu zgłosiła się młoda kobieta w zaawansowanej ciąży. Skarżyła się na bóle głowy, miała też trudności z utrzymaniem równowagi i z mówieniem. Została co prawda przyjęta na oddział, ale na diagnozę musiała czekać wiele godzin. Doznała udaru, którego następstwem jest paraliż i unicestwienie ośrodka mowy.

W lipcu 2017 r. zostałem przewieziony o godz. 3.20 "erką" na SOR szpitala MSWiA przy ul. Wołoskiej. Rozpoznanie: trzepotanie przedsionków serca. Byłem niespokojny o swój los, bo kilka miesięcy wcześniej stoczyłem tam z lekarzem - chamem heroiczny bój o życie mojej żony, która wyła przez wiele godzin z bólu, nie mogąc doczekać się lekarskich oględzin. Obok niej leżał obszczany kloszard, a z drugiej strony "nastukany" dopalaczami małolat. Kiedy więc sam znalazłem się w tym miejscu, byłem pełen niepokoju o własną skórę. I słusznie. Zdaniem szybkiego niczym Usain Bolt młodzika w lekarskim kitlu, trzepotanie przedsionków nie zagraża bezpośrednio życiu i miałem cierpliwie czekać. O tym, że migotanie i trzepotanie to m. in przedsionek udaru oraz potężne cierpienie nie po(wiedział). Dał mi jakiś proszek i tyle go widziałem.

Czekałem zatem cierpliwie na swoją kolej do mniej więcej 9.30. Wtedy zapytałem pielęgniarki, kiedy mogę liczyć na lekarskie oględziny z prawdziwego zdarzenia. Odpowiedź zmusiła mnie do zastanowienia się, czy jestem jeszcze w szpitalu, czy już w kostnicy: "Przykro mi, ale na dyżurze jest tylko jeden lekarz, który ma dyżur również na oddziale chirurgii, więc może pana odwiedzić za godzinę, a może za trzy godziny". Wypisałem się na własne żądanie. Nazajutrz lekarka rodzinna po wykonaniu badania EKG wydała pilne skierowanie do szpitala. W Wojskowym Instytucie Medycznym przy ul. Szaserów przyjęto mnie bez zbędnej zwłoki i natychmiast zarządzono serią badań z zabiegiem koronarografii serca włącznie. Nie wdając się w szczegóły, mogę zakomunikować, że tamtejsi lekarze uratowali mi życie. Gdyby nie ich błyskawiczna interwencja, mój los byłby przesądzony.

Potwierdza się powielana od lat w moich publikacjach teza, że bezpłatna opieka zdrowotna to fikcja. Znacznie wydłuża się długość życia, stosuje się leki nowej generacji, za które trzeba płacić producentom coraz większe pieniądze. Dodatkowe koszty generują także najnowsze techniki operacyjne wykonywane za pomocą wysoce specjalistycznych narzędzi, których zakup jest bardzo kosztowny.

Czas najwyższy, by rządzący krajem pojęli, iż nie uzdrowi się naszej służby zdrowia bez wprowadzenia zmian systemowych. Obszar ochrony zdrowia musi zostać wreszcie poddany zmianom strukturalnym, a nie kosmetycznym. No i pieniądze. Wprowadzenie symbolicznych opłat za usługi medyczne na wzór sąsiednich Czech to jedno, ale i państwo powinno mocniej potrząsnąć kiesą. Można by na przykład przesunąć kilka miliardów złotych z rozbuchanego bez sensu budżetu MON do budżetu resortu zdrowia. Na zbrojenia oraz rojenia stania się militarną potęgą w tej części Europy wydawana jest bowiem bez sensu góra pieniędzy.

Kolejne ekipy rządzące krajem jak ognia boją się powiedzenia swoim obywatelom prawdy w oczy: "Jeśli nie wprowadzimy choćby symbolicznej odpłatności za świadczenia medyczne, nic się w naszej służbie zdrowia nie zmieni". Rząd naszych południowych sąsiadów zdobył się na odwagę i już wiemy, że im się to opłaciło. Czemu więc nie pójść śladem Czechów? System ochrony zdrowia u naszych sąsiadów – w Republice Czeskiej i Niemczech – opiera się na kasach chorych. System ten funkcjonuje od połowy XIX stulecia i ma się świetnie, choć był wielokrotnie modyfikowany. Podobne rozwiązania jak w Niemczech i Czechach zastosowano w wielu krajach Europy, między innymi w Austrii, Holandii i Szwajcarii.

Kasy jako instytucje samorządne funkcjonowały już w zaborach pruskim i austriackim. Pierwszym polskim aktem prawnym przewidującym utworzenie systemu kas chorych był dekret Naczelnika Państwa z 11 stycznia 1919 r. Konieczność przeprowadzenia reformy systemu finansowania oraz funkcjonowania opieki zdrowotnej w Polsce postulowano po upadku komuny, już w 1990 r. Siedem lat później rząd Jerzego Buzka przystąpił do wdrażania tzw. programu czterech reform, m. in. reformy funkcjonowania i finansowania opieki medycznej. Wprowadzono instytucję kas chorych. Jednak od początku system kas chorych był obarczony wieloma błędami prawnymi i proceduralnymi. Zamiast wzorem innych europejskich krajów systematycznie, zgodnie z wymogiem nowych czasów, modyfikować go, postanowiono... system zlikwidować.

Po wyborach w 2001 r. lewicowo - chłopski rząd, utworzony przez polityków SLD i PSL, przedstawił koncepcję zastąpienia 16 regionalnych kas chorych jedną instytucją nadzorczą regulującą rynek ubezpieczeń zdrowotnych. W 2003 r. powołano do życia Narodowy Fundusz Zdrowia z oddziałami regionalnymi i centralą w Warszawie. Po 16 latach funkcjonowania niewydolnego molocha coraz częściej słyszy się dzisiaj w Sejmie o jego likwidacji. Ciekawe co powstanie w miejsce NFZ. Może jednak zdecydujemy się skorzystać z czeskiego wzorca, który się sprawdza. W czym tkwi sekret czeskiej służby zdrowia? To bardzo proste: w konkurencji miedzy płatnikami oraz dużo większymi niż w Polsce nakładami na służbę zdrowia. W Czechach funkcjonuje pięciu płatników, którzy zawierają ze szpitalami i przychodniami kontrakty płacąc im określony ryczałt. Największym z nich jest Všeobecná Zdravotní Pojišťovna, pozostałe cztery zakłady to branżowe kasy chorych, m. in. bankowa czy wojskowa. Zakłady konkurują między sobą, każdemu zależy na tym, by raz pozyskany pacjent pozostał u niego na zawsze. Im bardziej bowiem skomplikowany zabieg przejdzie w szpitalu, tym więcej jego macierzysta kasa chorych na nim zarobi.

Coraz częściej kłania się nam stare przysłowie: "Z próżnego i Salomon nie naleje". Reforma służby zdrowia opiera się na jednej podstawowej tezie: po pierwsze – zmiany strukturalne, po drugie – pieniądze, po trzecie – pieniądze. Posłowie oburzają się w mediach na tragiczną sytuację w polskiej służbie zdrowia. Ale gdy w Sejmie wiceminister zdrowia chciał ostatnio rozmawiać na ten temat z wybrańcami narodu, sala obrad była pusta. Najgłośniej gardłuje i krytykuje posunięcia ministerstwa zdrowia przewodniczący sejmowej komisji pan Bartosz Arłukowicz z PO, który był w latach 2011-2015 szefem tego resortu w rządach Donalda Tuska i Ewy Kopacz. Nie zrobił nic dla usprawnienia i uzdrowienia naszej służby zdrowia, natomiast urzędujący minister z PiS przynajmniej zniósł limity na badania tomografem i rezonansem magnetycznym oraz operacje usuwania zaćmy.

Jedno jest pewne: nie można nadal tolerować istnienia systemu, który nie zapewnia ludziom zagrożonym utratą życia natychmiastowej i fachowej opieki medycznej. Skoro rząd znalazł miliardy złotych na "piątkę Kaczyńskiego" musi także zaprezentować nam wolę polityczną, która doprowadzi do gruntownej reformy polskiej służby zdrowia. Musi również znaleźć kilka kolejnych miliardów na jej dofinansowanie. Panie prezesie Kaczyński, wy w Sejmie ględzicie, a na zewnątrz ludzie umierają, bo nie ma ich kto ratować.

Wróć