Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Trudno w filmie o coś bardziej żałosnego...

08-04-2020 22:54 | Autor: Tadeusz Porębski
Rozmowa z Markiem Piwowskim, reżyserem filmowym, scenarzystą, współtwórcą kultowej komedii „Rejs”.

Dzisiaj mieszkasz na odludziu, jakbyś chciał uciec z miasta. Skąd ten nagły pociąg do natury?

Wcale nie nagły, nawet jak mieszkałem na Dolnym Mokotowie prawie codziennie odbywałem piesze wędrówki do Rezerwatu Las Kabacki. Od dawna szukałem miejsca z dala od wielkomiejskiego gwaru, smogu i smrodu samochodowych spalin. Szukałem spokoju w wielu miejscach, nawet na terenie uzdrowisk, w końcu wylądowałem w Zalesiu Górnym, gdzie mam dom i sobie spokojnie żyję.

Długo mieszkałeś na Mokotowie, konkretnie przy ul. Promenada, ale nie jesteś chłopakiem z tej dzielnicy. Co cię tam przygnało?

Na Mokotowie wylądowałem zaraz po skończeniu łódzkiej „filmówki”, dlatego że tu jest zagłębie telewizyjno-filmowe. Miałem stąd „do roboty” piętnaście minut wesołym spacerkiem przez piękne parki nad jeziorkami, czy to do TVN, czy na Woronicza, czy do Studia Filmowego WFD, a wokół w zacisznych willach czają się międzynarodowe studia filmowe i reklamowe produkujące na rzecz wielkich emitentów. Pode mną mieszkał Zbigniew Herbert, obok Grzegorz Walczak piszący libretta dla teatru Witkacego w Zakopanem, więc rano budził mnie śpiew Grzegorza i zapach kawy. Tu krążą Dorota Masłowska, Sylwia Chutnik i Roma Gąsiorowska, tu jest „dzielnica łacińska” Warszawy. To prawda, że inteligencja mieszka również na Żoliborzu, tylko różnica jest taka, że to, co się tworzy na Mokotowie, na Żoliborzu się czyta i ogląda.

Czy to znaczy, że z Żoliborza uciekłeś na Mokotów?

Na Mokotów uciekłem z Pragi, tam się urodziłem i wychowałem pomiędzy menelami i bandytami. To było bardzo piękne i bezpieczne dzieciństwo, bo tam jak tylko ktoś podniósł rękę na dziecko, dostawał takie bańki, że musiał spadać z dzielnicy. Taki był kodeks.

Czy to menele wpoili ci ten zdrowy tryb życia, który dzisiaj jest dla ciebie normą?

Jak już podrosłem musiałem zacząć uprawiać boks, żeby samemu dawać sobie radę. Nie każdy sport był na Pradze tolerowany. Na przykład tenisistów gonili kopami w dupę, bo to był sport dla frajerów w białych gaciach. W tenisie można się było migać, a w boksie albo ty się nakrywałeś kopytami, albo ten naprzeciwko.

Ale przy praskim trybie życia kariera boksera nie trwała długo?

Pluskwa żyje trzysta lat, ale co to za życie – odpowiadali bokserzy na Pradze. Fakt, że kiedy kończyli 35 lat, bo do tego wieku można boksować, to mieli wygląd siedemdziesięciolatków z Mokotowa.

Bo na Mokotowie jest inny tryb życia, czy inny mikroklimat?

A jedno i drugie. Raz Jurek Kulej, mój przyjaciel, Panie świeć nad jego duszą, zawiózł mnie na treningową przebieżkę do Powsina, a tu tysiące ludzi biega w dresach, gadają w różnych językach. Podbiega do mnie taki jeden w hinduskim turbanie i mówi: „Pani może myśli, pani Jolu, że najbliższy czakram to ten na Wawelu związany z Jowiszem? O nie! Tu w Powsinie jest silniejszy!” I pokazuje mi olbrzymi głaz opatrzony stosowną tablicą, a ponieważ się na czakramach jeszcze nie znałem, wyjaśniłem tylko: „Nie jestem Jola, lecz Marek”. A on na to: „A jakie płeć ma znaczenie dla tak potężnego mikroklimatu?”. No i właśnie zaraz po tym przeprowadziłem się w ten potężny mokotowski mikroklimat.

Powsin od 1994 r. nie jest już w granicach administracyjnych Mokotowa, to jest Ursynów.

A co za różnica, te dwie ekologiczne dzielnice są niczym siostry. Użyjmy więc terminu mokotowsko – ursynowski mikroklimat.

Podoba mi się.

Świetnie. Tu w Powsinie i szerzej w całym Lesie Kabackim biegają Przemysławowie Saleta i Babiarz, laureaci amerykańskich nagród filmowych Oscar – Ewa Braun i Alan Starski, Grażyna Szapołowska, i proszę jak oni wyglądają! Połowa biegających to cudzoziemcy - Japończycy, Amerykanie, Niemcy, Szwedzi, Francuzi, Włosi. Oni jakoś pomierzyli ten mikroklimat i mają to uzdrowisko za darmo. Ambasador Wielkiej Brytanii wyjawił mi kiedyś, że ma trzy ulubione miejsca na Ziemi: Akropol, campus w Cambridge i Las Kabacki.

Kto by się spodziewał…

A jakże. Tu też poznałem lotnika Jerzego L. – nazwiska nie chcę ujawniać. On kiedyś latał w Nigerii – opylał dżungle, gasił pożary i raz wypatrzył tam polanę z drogim kruszcem. Wylądował, zebrał te kamienie, przywiózł do Polski i teraz żyje tak, że zimę spędza w Szwajcarii, a lato w Powsinie. Jak się z nim szło i jak usłyszał w górze warkot samolotu, to bez podnoszenia głowy zgadywał: „Boeing 767” albo „Airbus”. W poniedziałki przychodził do lasu wcześniej, żeby posprzątać ten syf, który zostawiają „niedzielni turyści”, bo to go zawstydzało. Takich właśnie ludzi jak między innymi Jurek – lotnik można było spotkać w kabackim lesie.

Wiemy już czym różnią się klimaty na Pradze i Mokotowie, a czym różnią się restauracje?

Do knajpy na Pradze szło się tylko po to, żeby wypić i to do tego stopnia, że tam właśnie za komuny zrodził się przepis „Alkohol podajemy tylko do pełnowartościowej zakąski”. W restauracjach Mokotowa i Ursynowa natomiast uderza ogromna różnorodność potraw. To tu Amerykanie przyprowadzili mnie na „najlepszy T-bone steak w Europie” na rogu Puławskiej i Merliniego, a Francuzi do „najlepszego Chińczyka w Polsce”. Ale obok restauracji, serwujących dania kuchni z całego świata – francuskich, włoskich, tajskich, hinduskich, kultywuje się – i to jest bardzo cenne – kuchnie tradycyjnie polskie. Jest „Mozaika” na Puławskiej, gdzie widuje się ludzi filmu. Niestety, zamknięta została kultowa „Baszta” w Pyrach, gdzie ambasador Rosji na uwagę polskiego urzędnika, że zupę należy postawić najpierw przed ambasadorem, a nie urzędnikiem, bo inaczej to prowokacja, odpowiedział: „Eto nie prowokacja, eto zupa”. Krótko mówiąc, osoby o wyrafinowanym smaku mieszkające na Mokotowie czy Ursynowie nie muszą jeździć do centrum, by zjeść coś wykwintnego.

Kiedy ogląda się twoje filmy, na przykład „Przepraszam, czy tu biją?”, grają tam typy raczej nie z mokotowskich, ale z praskich restauracji. Na dodatek nie są to zawodowi aktorzy.

To prawda. „Przepraszam, czy tu biją?” to kryminał ze środowisk właśnie bandytów praskich. Sam przecież dobrze wiesz, bo jesteś też scenarzystą filmowym i bywasz na planach filmowych, jak trudno wśród absolwentów szkół aktorskich znaleźć wiarygodnego odtwórcę roli bandyty. Ci faceci bandytów znają z prasy lub z obrazków, które oglądali siedząc w bamboszach w bibliotece szkolnej. Trudno o coś bardziej żałosnego niż frajer udający cwaniaka. Kiedy taki idzie ulicą i pokrzykuje przekleństwa z daleka pachnie tchórzem. A weź takiego Jurka Kuleja, który wyboksował dwa złote medale olimpijskie. On podawał rękę delikatnie jak pianista, a przecież była to ręka, która mogła zabić. Ktoś taki jak on nie musiał mocno ściskać innym graby, by pokazać jaki z niego siłacz, bo miał tę pewność i spokój wyrażającą się starym bokserskim powiedzeniem, że nie ma ludzi silnych i odpornych na ciosy, są tylko źle trafieni. Inni muszą straszyć, aby odstraszać, ponieważ się boją.

W „Przepraszam, czy tu biją?” z kompletnego amatora, choć utytułowanego, zrobiłeś profesjonalnego aktora. Grał jak stary...

Właśnie chodzi o to, że on nie grał. Gdybym zaangażował zawodowego aktora po szkole filmowej to on by mi grał, recytował na planie i wyszłaby z tego, jak to dzisiaj mówi młodzież – straszna kicha. A Kulej był sobą. Po prostu nie trzeba było mu przeszkadzać.

Skąd wiedziałeś, angażując go do jednej z głównych ról, że eksperyment wypali?

Przeczucie, wyczucie, reżyserskie oko. Któż to wie... Wiedziałem, że ta siła Jurka Kuleja, jego pewność siebie i spokój przebijają się na ekran. Druga cecha, która mnie u niego zaskoczyła, to niewiarygodna precyzja: on po jednej tylko próbie potrafił powtórzyć najbardziej złożoną scenę z dokładnością do centymetra.

Skąd taka dokładność?

Człowieku, pomyłka o centymetr na ringu to nokaut, a on, boksując tyle lat, ani razu nie był nawet liczony. Ta sama cecha przebijała również u Janka Szczepańskiego (mistrz olimpijski z Monachium w wadze lekkiej – przyp. TP), który zagrał w „Przepraszam, czy tu biją?” partnera Kuleja. On z kolei wyboksował złoty medal lewą ręką – dosłownie, bo prawą poważnie uszkodził w walce półfinałowej. Innego aktora – amatora Janka Himilsbacha znalazłem na cmentarzu. Był kamieniarzem, wahał się czy zagrać w „Rejsie”, trudna była z nim przeprawa, by go przekonać. Ale nie ustępowałem, bo czułem, że jest to samorodek. Himilsbach mówił: „Bo to, co ja zrobię w kamieniu, przetrwa wszystkie filmy”. A ja swoje, że powinien spróbować. I tak przez kilka godzin. Ale kiedy już zagrał, a film zobaczyli Amerykanie, z miejsca zaproponowali mu rolę. Postawili jednak warunek – ma nauczyć się angielskiego. A Janek jak to Janek, znów się wahał. Mówi do mnie: „Marek, film nie dojdzie do skutku, a ja zostanę z tym angielskim na lodzie jak najgorszy palant”.

Czy w kolejnym twoim filmie też zagrają amatorzy?

I amatorzy, i zawodowcy. Jestem zwolennikiem castingu dla wszystkich chętnych, bez względu na wiek, płeć, wykształcenie, narodowość, wyznanie, poglądy i rasę. Każdy może zagrać, mówię całkiem poważnie!

Tematyka?

Komedia przygodowa na pełnomorskim statku „w tak pięknych okolicznościach przyrody”.

Mówimy o drugiej części kultowego „Rejsu”...

Jasne. Przymierzam się od dawna do tego przedsięwzięcia, mam już scenariusz – chyba nie gorszy od pierwszego „Rejsu”. Jednak wyprodukowanie sequelu filmu, który zdobył jedenaście nagród festiwalowych i wygrał ranking tygodnika „Polityka” na najlepszy polski film XX wieku, nie jest proste. To kwestia lat.

Istnieje nawet fan club tego filmu, którego członkowie znają go niemal na pamięć, scena po scenie. "Rejs" obrósł legendą, całkowicie oderwaną od rzeczywistości. Wiarygodne relacje świadków zastąpiły z czasem konfabulacje…

Uwielbiam. To się nazywa paradoks Eubulidesa, antynomia kłamcy – jakoś tak.

Przykład?

Opowiem ci pewien epizod z mojego życia, który kiedyś komuś już opowiedziałem. Otóż, pewnego razu, mniej więcej na początku lat sześćdziesiątych, wysłano mnie w Andy w celu rozpoznania warunków życia tamtejszych Indian. Szybko wkradłem się w ich łaski i zdobyłem zaufanie, co otworzyło mi drzwi do ich siedzib. Kiedyś patrzę i oczom nie wierzę – kilkunastu Indian rozciąga ortalion, żeby starczyło dla wszystkich członków plemienia. Uznałem, że jest to kapitalny wynalazek, bo on nie przepuszcza wody. Przywiozłem ten rozciągnięty ortalion do Europy, gdzie został opatentowany jako goreteks. Potem skierowano mnie do pracy w transandyjskich kolejach wysokogórskich, robiłem tam za szpiega gospodarczego pod przykrywką konduktora. I co ty na to?

Bez komentarza.

I dobrze.

Czy film to w dzisiejszych czasach dobra inwestycja?

Nawet bardzo. A komedia filmowa to inwestycja o szybkiej stopie zwrotu. Pamiętasz komedię „Lejdis”? Kosztowała poniżej 7 milionów złotych, a po pół roku miała wpływy w wysokości 42 milionów.

A dla porównania „Rejs”?

„Rejs” miał wpływy na poziomie 170 mln złotych.

Na jaką kwotę opiewa kosztorys „Rejsu Dwa”?

Około 7- 8 mln zł.

Załóżmy, że chciałbym wejść na udział w tej produkcji. Jak szybko mój wkład finansowy może się zwrócić?

Najpóźniej po pierwszym kwartale od premiery. Później zyski z kin, DVD, telewizji sprzedaży za granicę itd.

Dzięki za rozmowę, powodzenia i Wesołych Świąt.

Wróć