Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

W służbie zdrowia coś drgnęło

11-07-2018 21:22 | Autor: Mirosław Miroński
Na temat naszego systemu opieki zdrowotnej narosło wiele opinii i mitów. Należy do nich m. in. pogląd, że najlepiej trzymać się od lekarzy jak najdalej. Być może jest w tym jakiś głębszy sens. Przecież każdy, kto miał do czynienia z lekarzami, zwłaszcza z publiczną (za przeproszeniem) służbą zdrowia wie, że już od tego tylko można podupaść na zdrowiu. A jeśli już do tego dojdzie…. Wtedy przepadło. Nic dziwnego, że powszechne jest w przekonanie: żeby się leczyć trzeba mieć końskie zdrowie. Życie i codzienna praktyka zdają się je potwierdzać. Choć co do koni i ich zdrowia, to bywa z tym różnie. Ale to już temat na inną okazję…

Stajemy się nie tylko ofiarami naszych niedoskonałości cielesnych, ale też szeroko rozumianego systemu, który objawia się pacjentowi w całym swym majestacie jako wszechpotężna struktura. W dodatku panują w niej skostniałe zwyczaje i reguły.

Po pierwsze, już przy próbie pierwszego kontaktu z przychodnią, gdzie czeka na nas lekarz pierwszego kontaktu (w każdym razie, takie jest założenie) zostajemy brutalnie sprowadzeni do rzeczywistości. Po prostu w rejestracji nie odbierają naszego telefonu, choć próbujemy i próbujemy (niedawno udało mi się połączyć po sześćdziesięciu kilku próbach). Jeśli mamy szczęście i uda nam się przebić przez sygnał zajętości, usłyszymy „zatroskany” żeński głos, który poinformuje nas o braku numerków. Najlepiej więc, gdybyśmy przyszli osobiście i spytali lekarza. A nuż nas przyjmie? Jeśli nie, to trzeba przyjść następnego dnia, z rana. Z własnego doświadczenia wiem, że nie należy wybrzydzać, a już na pewno nie należy mówić miłej pani w rejestracji, że ów dostępny lekarz – pani lub pan, tzw. „doktór” wydaje się być w wieku, który utrudnia kontakt z pacjentem, a to z powodu przejawów braku koncentracji, czego przyczyną może być demencją. Ustawodawca widocznie nie przewidział, że dla wielu pacjentów kontakt z takim lekarzem pierwszego kontaktu może być kontaktem ostatnim. W każdym razie dla mnie.

Po spotkaniach z kilkoma takimi lekarzami robię wszystko, by więcej do nich nie trafić. Wielkim problemem dla nich jest bowiem urządzenie zwane komputerem. W dodatku podłączonym do sieci, nad czym jest niezwykle trudno zapanować. Trzeba na tym czymś wypisywać rozmaite rzeczy dotyczące pacjenta, a także recepty. Trudno się dziwić, że takie „utrudnienie” w skądinąd i tak ciężkiej i niezwykle potrzebnej pracy odkłada się w postaci stresu na większości lekarzy tzw. starej daty. Wpisanie w odpowiednią rubrykę danych dotyczących wizyty zajmuje znacznie więcej czasu niż ten przewidziany dla jednego pacjenta. Lekarze wypełniają rubryczki w czasie, kiedy powinni zająć się pacjentem następnym. Rośnie więc kolejka przed drzwiami gabinetu. Co więcej, staje się to normą.

Żeby jednak moje negatywne doświadczenia ze służbą zdrowia i refleksje nad poprawą takiego stanu rzeczy nie wpłynęły na jej ogólny obraz, muszę dodać, że coś drgnęło. Coś się zmienia i możliwe, że jest to zmiana na lepsze. Mianowicie na drzwiach gabinetów pojawiły się nowe klamki. Właściwie nie byłoby to istotne, gdyby nie fakt, że jednocześnie zniknęły klamki dotychczasowe, które pozwalały pacjentowi wejść do gabinetu. Teraz jest to niemożliwe, bowiem nowa klamka jest uchwytem, który niczego nie otwiera. Drzwi otworzyć może znajdujący się w gabinecie lekarz. To on decyduje, kiedy poprosi pacjenta. W tym celu musi osobiście pofatygować się i otworzyć mu drzwi.

Z mojego punktu widzenia to nie takie złe. Oto Jego Wysokość lekarz osobiście zaprasza mnie, zwykłego obywatela. Gorzej, jeśli nie robi tego przez kolejne kwadranse, a pacjentów przybywa...

Właściwie sam pomysł nie jest nowy. Podobne rozwiązania były już wcześniej stosowane i to z dobrym skutkiem. Głównie w szpitalach, na oddziałach zamkniętych, gdzie wprowadzono je w trosce o pacjenta, żeby nie uciekł i jakiejś krzywdy sobie albo innym nie wyrządził. Z tą różnicą, że z placówki POZ pacjent wciąż może uciec. A jeśli to zrobi np. zdegustowany przedłużającym się oczekiwaniem na upragniony kontakt z lekarzem, będzie to z korzyścią dla wszystkich pozostałych. Kolejka skróci się w sposób oczywisty o jednego pacjenta.

Niektórzy (łącznie ze mną) twierdzą, że moloch, jakim jest służba zdrowia, to twór niereformowalny i na zauważalną poprawę trzeba będzie długo czekać. Trudno się jednak z takim stanem rzeczy pogodzić, a jeszcze trudniej to zwykłym ludziom zaakceptować. Dlatego czekamy wciąż na prawdziwe reformy prowadzące do uzdrowienia całego systemu. Także w takich kwestiach, jak refundowanie leków i świadczeń. Coś w tej skomplikowanej materii się zmienia, ale nie na tyle, żeby wpłynęło to na ogólną ocenę społeczeństwa na temat opieki zdrowotnej.

Wszelkie reformy powinno się zacząć od dołu, tzn. od personelu pomocniczego. To z nim pacjent kontaktuje się najpierw. Równocześnie, należy stworzyć lub zweryfikować istniejący system kontroli. Przecież ktoś za całą tę służbę płaci, ma więc prawo wymagać i powinien to robić. Należy przyjrzeć się przepływowi pieniądza. Nic tak bowiem nie rozzuchwala, jak brak skutecznego nadzoru. Panuje przekonanie, że pieniądze publiczne są niczyje, więc można wydawać je lekką ręką. Zadłużają się szpitale i inne placówki, a skutkiem tego jest przejmowanie długów przez państwo. Ostatecznie płaci za wszystko podatnik, który przecież również bywa pacjentem. Koło się zamyka, a w takiej sytuacji trudno nazywać służbę zdrowia – bezpłatną.

A służba zdrowia to złożony mechanizm. Żeby dobrze działał, wszystkie tryby muszą ze sobą współpracować bez zarzutu. Nie wystarczy do niej jedynie dopłacać. Dotacje państwa do niezapłaconych „nadwykonań” niczego nie rozwiążą, jeżeli nie będzie nadzoru nad każdą wydawaną złotówką. Finanse, kadry, właściwa organizacja i odpowiednie zarządzanie to główne filary, bez których nie uda się jej postawić na nogi. Jednak mówienie o służbie zdrowia wyłącznie źle byłoby wielce niesprawiedliwe. Nie brak w niej ludzi (zwłaszcza wśród młodych lekarzy), którzy wypełniają swe obowiązki sprawnie i z oddaniem. A na dodatek komputer im nie przeszkadza...

Wróć