Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Znowu powieje chłodem

21-02-2018 21:38 | Autor: Maciej Petruczenko
Z najświeższej prognozy meteorologicznej wynika, że ja akurat przesądzę o gwałtownej zmianie pogody i w nocy z 24 na 25 lutego zafunduję rodakom obfity śnieg, a do tego 20-stopniowy mróz. W przekonaniu o mojej wszechwładności w zakresie aury utwierdza mnie ludowa mądrość: Maciej zimę traci albo ją bogaci.

To porzekadło można oczywiście porównać z góralską opowieścią o psu bacy, który był tak posłuszny, że jak się mu powiedziało: piesku przyndź albo nie przyndź, to albo przychodził, albo nie przychodził. Tymczasem jednak współzależność pogody i daty moich imienin można nawet potwierdzić naukowo, więc radzę już 25 lutego chować samochody w garażach, wyciągać sanie i urządzać kulig. Taka wolta, jeśli chodzi o środki transportu, z całą pewnością w ogromnym stopniu zmniejszy smog, jaki miewamy ostatnio w Warszawie, co nam utrudnia dostrzeżenie czekającej nas pono świetlanej perspektywy.

Tradycyjny kulig, składający się z sań zaprzężonych w konie, jest o wiele bezpieczniejszy niż kuligi, z jakimi mamy do czynienia na co dzień w Warszawie, a mam na myśli kolumny aut, wiozących bardzo ważne osoby, bo nazbyt często rajdowcy z Biura Ochrony Rządu lub policji powodują zderzenia z innymi pojazdami, wykazując brak umiejętności poruszania się w ruchu ulicznym. Bardziej wyrafinowaną formą transportu może być to, co jeszcze parę lat temu demonstrował pewien ursynowianin, który w nocy zaprzęgał swoje cudne psy rasy husky do specjalnego wózka albo do sań i pędził aleją Komisji Edukacji Narodowej na zakupy do TESCO. Częściej można go było wprawdzie spotkać z takim zaprzęgiem w okolicznych lasach, ale owe rajdy po linii nadmetrza również miały swój urok, bo niejako zbliżały wielkomiejską zabudowę Ursynowa do natury. Sam mieszkam w miejscu, gdzie w okresie, gdy mamy obfity śnieg, można zamówić pod dom zarówno taksówkę z elektrycznym silnikiem, jak i chłopskie sanie, które przypominają mi, że przez lat wiele w urzędach pocztowych wykładano wzór do możliwie skrótowego napisania telegramu, a owa wzorcowa treść brzmiała mnie więcej tak: „Przyjeżdżam pociągiem w piątek o 12.00, wyślijcie konie na dworzec, wujek Janek”.

Dziś można już tylko westchnąć na wspomnienie telegramu, bo wujek Janek po prostu zawiadomi nas esemesem albo messengerem względnie e-mailem, a najpewniej przyjedzie własnym autem, poprowadzony bezbłędnie działającą nawigacją. Jeśli zaś gdzieś na podwarszawskiej suburbii zechce nas odwiedzić przypadkiem kuzyn, będący pilotem Miga-29, to przyleci bezpośrednio pod sam dom, bo wiemy już od niedawna, że tym modelem myśliwca ląduje się bez problemu nawet w bardzo gęstym lesie, tnąc drzewa skrzydłami dużo lepiej niż czyniły to harvestery byłego ministra Szyszki, absolutnego mistrza świata w wycince. Tak to realizuje się teraz szczytne hasło z okresu PRL: nowoczesność w domu i w zagrodzie.

Wracając wszakże do problemu gwałtownych zmian pogody, pozwolę sobie zauważyć, że długi już ciąg lekkich zim sprawił, że odwykliśmy od tego, co w telewizji nazywają walką z żywiołem. Pionierzy Ursynowa zapewne pamiętają najbardziej lutą zimę, jaką przyszło nam przeżyć na przełomie 1978/1979, gdy tak sypnęło i zmroziło w Sylwestra, że Warszawa w jednej chwili zamieniła się w Antarktydę. Nastąpił paraliż transportu miejskiego i trzeba było na ogół docierać do celu piechotą. Olbrzymie zaspy śniegu zablokowały na długi czas wyjazdy z przyblokowych parkingów, z których nie dało się wyjechać przez tydzień. Gdy po zabawie sylwestrowej w moim mieszkaniu przy ul. Nutki przyszło mi odprowadzać gości ze Służewa nad Dolinką, brodziliśmy w śniegu po pas, a jeden balowiczów zgubił w śniegu odświętne lakierki i dotarł już w domowe pielesze na bosaka.

Oczywiście, tamta rekordowa zima najbardziej ucieszyła dzieciarnię, bo trzeba było odwołać lekcje w szkołach, a ursynowska Kopa Cwila stała się lokalnym Kasprowym, z którego śmigało się na sankach, nartach lub bardzo modnych naówczas skibobach, produkowanych w ZSRR. Obfity opad śnieżny sprawił, że z dalszej odległości trudno było ocenić, jak przebiega jezdnia i zmylony widokiem jednolitej pokrywy śnieżnej kierowca łady wpadł w straszliwy poślizg na zakręcie ulicy Surowieckiego, bo z daleka widział po prostej dalszą możliwość jazdy, a to już nie była ulica, tylko cokolwiek zagłębiony parking. Sunąca w poślizgu łada zdemolowała 13 aut, zaparkowanych przy krawężniku, a wszystko na skutek śnieżnej fatamorgany.

O tym, że zima w Polsce może być porównywana z zimami w najmroźniejszych okolicach Syberii, zapomnieli najwyraźniej producenci płynów do czyszczenia przednich szyb w samochodach i oferują tylko takie, które nie zamarzają do temperatury minus 20 stopni Celsjusza. Z góry więc doradzam wlanie do zbiorniczków z takim płynem specjalnych roztworów wytrzymujących o wiele niższą temperaturę.

Za moich szczenięcych lat w celu dotarcia zimą do szkoły zakładało się łyżwy nazywane śniegórkami i czepiało z tyłu do chłopskich sań, których na ulicach pojawiało się jeszcze mnóstwo. Z czasem człek udoskonalał swój środek transportu, jeżdżąc na tak zwanym cycku tramwaju. Było więc kiedyś jak w bajce, tym bardziej, że wsiadając do nieogrzewanych jeszcze wtedy samochodów, trzeba było zakładać kożuch. Sam przeżyłem 35-stopniowe mrozy i dziękujęBogu, że jeszcze mnie nie było na świecie, gdy w 1940 roku w Siedlcach padł rekord Polski – zanotowano bowiem aż 41 stopni poniżej zera.

Wróć