Mamy zatem do czynienia z jednym z paradoksów współczesności, a przy okazji widać gołym okiem, ze dziś stan wojenny między państwami nie musi koniecznie oznaczać walki zbrojnej. Niemal równie skuteczna jest wojna psychologiczna, gospodarcza, a przede wszystkim cybernetyczna. Fałszywe informacje nieustannie krążą w sieci, powodując niejednokrotnie panikę, a w każdym razie pożądane przez wroga zachowania obywateli innych państw.
W coraz większym stopniu tworzy się atmosfera przypominająca nastroje, jakie zapanowały w Europie w 1939 roku, tuż przed spodziewanym wybuchem drugiej wojny światowej. Oddaleni od nas Amerykanie uprzedzają, że nie w głowie im trzecia światówka, ale kreujący się jakby na następcę Hitlera prezydent Rosji Władymir Putin wcale jej nie wyklucza, zapowiadając nawet ostrzegawcze uderzenie nuklearne. Hitlerowi nie udało się doprowadzić do zaatakowania reszty świata bronią atomową, tymczasem Putin ma w zanadrzu największy na świecie arsenał jądrowy, który jest bez wątpienia bardzo skutecznym straszakiem. Choćby w stosunku do Polski, którą niejako ma na muszce, umieściwszy w Kaliningradzie zdolne do przenoszenia pocisków nuklearnych iskandery.
Do dziś pamiętam żart jakiegoś oficera tzw. ludowego Wojska Polskiego, który w moim zakładzie pracy prowadził szkolenie w zakresie obrony terytorialnej i pouczył nas, że jeśli chce się przeżyć atak nuklearny na Warszawę, nie należy chodzić nad Wisłę, bo właśnie w linię tej rzeki wojska NATO mają skierować pierwszy cios. Dziś znajdujemy się na całkiem odwrotnej pozycji i możemy się ewentualnie obawiać, że strzelą do nas już nie z Berlina Zachodniego, lecz ze wspomnianego Kaliningradu (Królewca), a celowniczymi będą Rosjanie.
Europa zaczyna się budzić z militarnego letargu, w który zapadła po upadku Związku Sowieckiego. Nawet najbardziej neutralne państwa zaczęły nagle garnąć się pod skrzydła NATO i wszyscy kombinują, jak się w szybkim tempie uzbroić możliwie najmniejszym kosztem. W tych warunkach coraz trudniej namówić poszczególne narody, by wspomogły od strony militarnej już napadniętą przez Rosjan Ukrainę. A na froncie walki tych dwu państw żołnierze ukraińscy muszą coraz częściej powtarzać wobec swoich dowódców odpowiedź na słynne napoleońskie pytanie: dlaczego nie strzelacie? – Po pierwsze, nie mamy armat, Sir...
Państwo polskie akurat nie żałuje grosza na dozbrojenie armii, ale wszystko to i tak zdałoby się zapewne psu na budę, gdyby Putin zechciał nas zaatakować. Niemniej, zbroić się trzeba. Tym bardziej, że dziś nie mamy wspólnego ducha narodu, jak to było w 1939, gdy niemal wszyscy rzucili się do obrony kraju przed Niemcami i Sowietami, a potem powstała u nas najsilniejsza w Europie podziemna sieć oporu przeciwko hitlerowskiemu najeźdźcy. Teraz obawiam się, że w razie czego, powtórzy się wariant ukraiński, czyli olbrzymia część społeczeństwa – zamiast bronić Polski – zwieje jak najszybciej za granicę... Pewne trudności z ucieczką mogą mieć tylko osoby, którym zamierza się zabronić prowadzenia samochodu w godzinach nocnych (22 – 6), jeśli mają prawo jazdy dopiero od 24 miesięcy i brak im odpowiedniego doświadczenia. To tak, jak moje wnuczęta, które korzystają z prawa jazdy, uprawniającego wyłącznie do prowadzenia aut z automatyczną skrzynią biegów...
Choć czasy mamy bardzo nerwowe i niepewne, warto już przygotować się do wyborów samorządowych, w które angażuje się dotychczasowa czołówka administracyjna Ursynowa. Co ciekawe zaś, do sejmiku mazowieckiego ma kandydować dwu mieszkańców naszej dzielnicy, znanych z działalności dziennikarskiej. Jednym z nich jest Piotr Gadzinowski, kiedyś gwiazdor studenckiego tygodnika „ITD”, w nowej Polsce przez czas pewien związany z „Nie” Jerzego Urbana, do którego to czasopisma powrócił. Drugim kandydatem z dziennikarską przeszłością jest Tomasz Jagodziński, kiedyś pracujący w „Przeglądzie Sportowym”, potem wybrany senatorem RP, dyrektorem Muzeum Sportu i Turystyki i wreszcie wicedyrektorem Muzeum Niepodległości. Sensacyjna kariera innego dawnego „przeglądowca”, Krzysztofa Stanowskiego (obecnie własny Kanał Zero na YouTube), dowodzi, że przedsiębiorcze jednostki dziennikarskie w każdej sytuacji mogą zająć dominującą pozycję.
Oby to nie była taka pozycja, jaką na krakowskim Ruczaju zajął tamtejszy proboszcz, któremu parafianie ufundowali potężny dzwon kościelny o nazwie Jan Paweł II i tym dzwonem ów duchowny ponoć ogłusza okolicznych mieszkańców codziennie o godz. 21.37. A większość z nich nawet nie śmie zapytać: komu bije dzwon? Jako wielki fan Jana Pawła II od 1958 roku przyłączam się akurat do tych, którzy protestują przeciwko owemu dzwonieniu, mając poniekąd świadomość, że odpowiada ono stwierdzeniu: wiele hałasu o nic...