Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Jeszcze raz o śmierci mojego syna...

07-10-2015 22:37 | Autor: Dr hab. Lech Królikowski
W wydaniu „Passy” z 14 marca 2013 roku zamieściłem tekst opisujący tragiczną śmierć mego syna Karola. Umarł, bo – moim zdaniem – Państwo Polskie nie zapewnia swoim obywatelom podstawowych świadczeń z zakresu ratownictwa medycznego. Eksponuje się w telewizji np. fakt, iż przez wiele godzin kilku ludzi ratuje bezpańskiego psa płynącego na krze, ale unika się informacji, że umierają młodzi ludzie, bo nie otrzymali pomocy.

W sprawie mego syna wystąpiła zła wola, zła organizacja pracy służb medycznych, wystąpiły błędy lekarskie, brak poszanowania ludzkiego życia oraz bardzo źle rozumiana oszczędność.

Powracam do tej tragicznej dla mnie sprawy, albowiem w tych dniach (5 października) minęła szósta rocznica śmierci Karola. Powracam (ostatni raz publicznie) także dlatego, że zakończona została procedura zmierzająca do ustalenia przyczyn, iż w normalny jesienny dzień 2009 r., w śródmieściu stolicy państwa, członka Unii Europejskiej, 30-letni wysportowany, wykształcony, pracujący, ustabilizowany życiowo (mąż i ojciec) mężczyzna – umiera z braku szybkiej pomocy medycznej. Procedurę tę zamknęło postanowienie o umorzeniu postępowania wyjaśniającego. Oto skrócona historia.

W pierwszych dniach września 2013 r. otrzymałem dokument o nazwie: Postanowienie o umorzeniu postępowania wyjaśniającego (nr OIL Ro-224/09/1945/2013 z 3 września 2013 r.), przesłany mi przez Okręgowego Rzecznika Odpowiedzialności Zawodowej Okręgowej Izby lekarskiej w Warszawie.

Po umorzeniu postępowania odwołałem się do Okręgowego Sądu Lekarskiego przy OIL w Warszawie. Sąd uznał moje racje i nakazał Rzecznikowi ponownie zbadać sprawę. Rzecznik kolejny raz umorzył postępowanie, informując mnie jednocześnie, iż mogę jeszcze raz odwołać się do sądu (OSL), co też uczyniłem. Sąd przez wiele miesięcy rozpatrywał odwołanie, aby w kwietniu 2015 r. stwierdzić, iż sprawa uległa przedawnieniu. Nie mając merytorycznych argumentów, Okręgowa Izba Lekarska w Warszawie fortelem wybroniła swego członka od odpowiedzialności za rażące zaniedbania podczas rzekomego badania chorego, a także od zarzutu o podanie w dokumentacji medycznej danych niezgodnych ze stanem faktycznym. Nie pierwszy to i zapewne nie ostatni przypadek funkcjonowania Okręgowej Izby Lekarskiej w charakterze obrońcy „leniwych” medyków.

 

Pierwsze objawy choroby Karola wystąpiły w środę 30 września 2009 roku. Żadna publiczna przychodnia nie wyraziła zgody na wysłanie lekarza do chorego, który w tym czasie znajdował się w swoim mieszkaniu na Powiślu, 100 metrów od ulicy Tamka. Prywatnie wezwany lekarz obejrzał chorego, wypisał recepty i zainkasował honorarium. Następnego dnia był informowany telefonicznie o rozwoju choroby, ale nie uznał za stosowne osobiście sprawdzić stanu chorego.

W sobotę, 3 października 2009 r. rano, Karol czuł się znacznie gorzej. Była przy nim moja córka (siostra chorego). O godz. 9.22 zatelefonowała pod numer ratunkowy 999. Dyspozytor Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego w Warszawie odmówił wysłania do chorego karetki. Zachowanie dyspozytora jest podobno zgodne z procedurami, o czym zapewnił mnie dyrektor Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego w Warszawie, pismem z 9 października 2009 r.

O godz. 9.25 córka zatelefonowała do lekarza pierwszego kontaktu firmy Falck (pracującej na rzecz NFZ). Lekarka – Katarzyna W. – w asyście sanitariusza czy też kierowcy – przyjechała ok. 11.00. Po zapoznaniu się z diagnozą poprzedniego lekarza i wykazem przyjmowanych leków, wykonała zastrzyk z ketanolu. Nie badała chorego, a nawet go nie dotknęła (nie licząc zastrzyku), nie rozmawiała z nim, po czym (na usilną prośbę córki) wystawiła skierowanie do szpitala zakaźnego. W dokumencie: „Karta zlecenia wyjazdu” lekarka stwierdziła, że rozpoznała półpasiec, oraz napisała, że chory miał ciśnienie 120/80, tętno 70,  temperaturę 38 stopni Celsjusza. Stanowczo odmówiła przewiezienia chorego do  szpitala (ekipa przyjechała samochodem sanitarnym VW Transporter), jak też wezwania specjalistycznego transportu sanitarnego, co potwierdziła później w zeznaniach. W protokole z przesłuchania w dniu 17 stycznia 2010 r. lekarka zeznała m. in.: „Chcę tu dodać, że NPL nie przewozi pacjentów do szpitali, ponieważ mamy zakaz od dyrekcji i to są zalecenia NFZ. W przypadku, gdy zaistniałaby konieczność transportu chorego ja jako lekarz zgłaszam ten fakt do dyspozytorni i wtedy dyspozytor dzwoni do Miejskiego Pogotowia Ratunkowego i zamawia transport medyczny”.

 

Chory, który w tym czasie z trudem utrzymywał się na nogach, sprowadzony został przez swoją siostrę z czwartego piętra przedwojennej kamienicy i zapakowany do małego samochodu, po czym przebijając się przez zatłoczone Śródmieście o godz. 12.46 dotarł do Wojewódzkiego Szpitala Zakaźnego przy ul. Wolskiej.

Pojawia się więc uzasadnione pytanie, którego ani prokurator, ani Sąd Lekarski nie postawił: czy zmuszenie śmiertelnie chorego człowieka do zejścia o własnych siłach z czwartego (wysokiego) piętra przedwojennej kamienicy, a następnie kilkudziesięciominutowa jazda nieprzystosowanym samochodem do szpitala – nie przyczyniła się w sposób istotny do pobudzenia i przyspieszenia procesu rozwoju wstrząsu septycznego, czyli sepsy? A jeśli tak, to kto jest za to odpowiedzialny?

W szpitalu przyjmujący go lekarz na pierwszy rzut oka rozpoznał posocznicę, co potwierdziły natychmiast przeprowadzone badania laboratoryjne. O godz. 13.15 stwierdzono: ciśnienie 40/0; temperatura: 34,0; tętno: 115. O 16.00 wezwany konsultant potwierdził, iż pacjent jest w stanie wstrząsu septycznego. Chory nie trafił jednak na oddział intensywnej terapii. Dopiero o godzinie 18.30 został przewieziony do szpitala na Lindleya (jak twierdził lekarz, wbrew procedurom, bo tam trafiają pacjenci nieprzytomni, a ten chory był nadal przytomny).

Śmierć syna nastąpiła w 41 godzin po wizycie „lekarza pierwszego kontaktu” oraz w 43 godziny po odmowie przyjazdu Pogotowia Ratunkowego.

Myślę, że opisany przypadek jest dramatyczną, ale nadzwyczaj wyrazistą ilustracją degeneracji warszawskiego systemu ratownictwa medycznego, ale chyba nie tylko.

Bezpośrednio po śmierci syna zawiadomiłem Prokuraturę, która już 7 października 2009 r. wszczęła śledztwo. Zabezpieczone zostały dowody oraz przeprowadzona sekcja zwłok, a następnie przesłuchani świadkowie. Zamówiona przez Prokuraturę opinia sądowo-lekarska sporządzona została 25 grudnia 2010 r.(tj. 15 miesięcy po śmierci Karola). W dokumencie napisano między innymi: „W badaniu przedmiotowym zwracał uwagę naciek zapalny skóry i tkanki podskórnej ze śródskórnymi wybroczynami krwawymi rozciągający się od prawego ramienia przez prawą pachę i prawą stronę klatki piersiowej do bocznej powierzchni brzucha”, czego nie opisano w badaniu przeprowadzonym przez Katarzynę W. Oraz nieco dalej: „Tak rozległy naciek  zapalny nie mógł rozwinąć się  w ciągu 2 godzin i nie mógł być niezauważony przy prawidłowym badaniu pacjenta”. Stwierdzenie powyższe wyraźnie potwierdza zeznanie świadka – siostry zmarłego, że lekarz nie przeprowadziła badań, a w dokumentacji wpisała dane prawie zdrowego człowieka. Te ewidentne sprzeczności, a nawet uzasadnione podejrzenie sfałszowania dokumentacji – nie zainteresowały Prokuratury, która 29 kwietnia 2011 r. umorzyła śledztwo. Na postanowienie to złożyłem zażalenie do sądu, który uznał moje argumenty. Śledztwo zostało wznowione. Prokuratura jeszcze raz przesłuchała niektórych świadków i ponownie zwróciła się do biegłych o opinię, a następnie ponownie umorzyła śledztwo.

Parametry zmierzone w Szpitalu Wolskim w 100 minut po rzekomym badaniu chorego przez  Katarzyną W. jednoznacznie świadczą, że przywołane przez prokuratora w uzasadnieniu umorzenia śledztwa stwierdzenie, iż „nie było konieczności niezwłocznego przewiezienia go do szpitala”, nie ma potwierdzenia w faktach!

Także dalszy fragment uzasadnienia o treści: „Dlatego też biegli uznali, że nawet nieprawidłowe badanie Karola Królikowskiego przez lekarza Katarzynę W. nie miało wpływu na dalszy przebieg choroby, leczenia pacjenta ani też nie przyczyniło się do jego śmierci” – budzi bardzo poważne wątpliwości, wynikające z wyżej przytoczonych faktów. Stawia też w wyjątkowo niekorzystnym świetle morale medyków, którzy obowiązek ratowania życia do ostatniego tchnienia, zastąpili stwierdzeniem, że skoro zgodnie ze wskazaniami współczesnej wiedzy medycznej śmiertelność w tego typu przypadkach utrzymuje się na poziomie sięgającym nawet 60%, to biegli nie dopatrzyli się żadnych nieprawidłowości w leczeniu i diagnozowaniu Karola Królikowskiego mających wpływ na jego zgon.

Powyższy cytat pochodzi z kolejnego uzasadnienia postanowienia o umorzeniu śledztwa (14 grudnia 2012 r.), przy czym w cytacie prokurator zmienił treść stanowiska biegłych, albowiem w opinii sądowo-lekarskiej z 26 listopada 2012 r. napisali oni: zgodnie ze wskazaniami współczesnej wiedzy medycznej śmiertelność w tego typu przypadkach utrzymuje się na wysokim poziomie 30-60%. Co – moim zdaniem – jest istotną różnicą, ale dla prokuratora 60% było lepszym argumentem na rzecz zamknięcia sprawy.

Podobny sposób argumentacji występuje w innym miejscu uzasadnienia. Prokurator przytacza tu opinię biegłych, że „Pokrzywdzony znalazł się w szpitalu po 1 godzinie i 40 minutach od czasu wizyty lekarza Katarzyny W. Czas był na tyle krótki, że nie miał wpływu na losy chorego – gdyby trafił on do szpitala wcześniej, nie zmieniłoby to przebiegu jego choroby”.

Powyższe stwierdzenie być może byłoby prawdziwe, gdyby chory został zniesiony na noszach z czwartego piętra  i przewieziony do szpitala przystosowanym do tego samochodem. Przytoczona opinia biegłych ma jednak jeszcze inny aspekt. Skoro bowiem czas 1 godzina i 40 minut pomiędzy badaniami wykonanymi przez Katarzynę W. i Szpital Wolski nie miał wpływu na losy chorego, to oznacza, że podczas obu badań parametry chorego powinny być takie same lub zbliżone. Jeżeli przyjmiemy, że badania wykonane w Szpitalu Wolskim są prawdziwe (ciśnienie tętnicze krwi 40/0[mm Hg], temperaturę 34oC oraz tętno 115), to wpisane przez  lekarkę parametry (ciśnienie tętnicze 120/80[mmHg], temperatura ciała 38 stopni C i tętno 70), dają uzasadnione podejrzenie o sfałszowanie danych.

Na podstawie ich porównania oraz biorąc pod uwagę przytoczoną wyżej opinię biegłych należy stwierdzić, że albo lekarka rzeczywiście nie badała chorego (o czym zeznała siostra) i wpisała dane z „sufitu”, albo – z nieznanych powodów – sfałszowała dane. Powyższy aspekt, wynikający z opinii biegłych, nie został jednak wyjaśniony przez prokuraturę, która ewidentnie omijała ten aspekt.

Dalej prokurator napisał: „Na podstawie badania klinicznego z pomiarem ciśnienia tętniczego Katarzyna W. oceniła, że pacjent był przytomny i wydolny krążeniowo-oddechowo i biegli nie znaleźli podstaw do zakwestionowania wyniku tego badania”.

Powyższe stwierdzenie nie uwzględnia jednak zeznania świadka, a także wcześniejszej opinii biegłych (25 grudnia 2010 r.): „jeżeli więc uznać, że lekarka ta nie przeprowadziła prawidłowego i pełnego badania Karola Królikowskiego, to jej postępowanie należy uznać za nieprawidłowe”. 

Prokurator przyjął – najwyraźniej bez krytycznej analizy – że lekarka przeprowadziła badania, co nie ma potwierdzenia w materiale dowodowym. A fakt, iż nie dostrzegła ogromnych zmian na skórze pacjenta – wręcz uwiarygodnia tę hipotezę, którą potwierdza także omówiona wyżej sprawa niezgodności parametrów badanych przez Katarzynę W. i Szpital Wolski. Na tę kwestię zwrócił uwagę Sąd Rejonowy w Warszawie dla Warszawy Śródmieścia w uzasadnieniu zgody na uwzględnienie mojego zażalenia na postanowienie Prokuratora Rejonowego z 29 kwietnia 2011 r. o umorzeniu śledztwa.

Pomimo wielu pytań bez odpowiedzi i zasadniczych zastrzeżeń co do przebiegu „badania”, prokurator w konkluzji uzasadnienia napisał: „Również w postępowaniu lekarza Katarzyny W., mimo istniejących wątpliwości co do prawidłowości w zakresie stwierdzenia u pokrzywdzonego podczas badania rozległego nacieku na powłokach skórnych, biegli nie stwierdzili, by tego typu nieprawidłowość miała wpływ na skuteczność leczenia pokrzywdzonego, a następnie – także jego zgon”.

Gdyby lekarz Katarzyna W. badała pacjenta, a tym samym widziała owe „rozległe nacieki na powłokach skórnych”, być może zdecydowałaby się na wezwanie karetki do przewozu chorych i najprawdopodobniej uchroniłaby ciężko chorego przed wysiłkiem, który w sposób istotny – według wszelkiego prawdopodobieństwa - przyczynił się do jego śmierci. Być może, stwierdziłaby możliwość zaistnienia sepsy, którą zdecydowanie wówczas wykluczyła, a co potwierdziła w zeznaniu 17 stycznia 2010 roku. Tej sprzeczności prokurator jednak nie zauważył.

Z opisanych wyżej faktów jasno wynika, że gdyby Pogotowie Ratunkowe udzieliło pomocy choremu jeszcze przed godziną dziesiątą 3 października 2009 r., a zawiadomione było o godz. 9.22, to intensywna pomoc medyczne mogłaby nastąpić o osiem godzin wcześniej. Przy wstrząsie septycznym tych osiem godzin mogło zadecydować o życiu. Biegli w swojej opinii nie odnieśli się jednak do oceny, jaki wpływ na szansę uratowania chorego mogło mieć podjęcie intensywnej terapii osiem godzin wcześniej, niż w rzeczywistości nastąpiła.

Myślę, że obojętne przejście każdego z nas obok tej oraz wielu podobnych spraw jest krokiem w kierunku własnej śmierci. Jeżeli Państwo Polskie nie potraktowało m. in. śmierci Karola jako istotnego sygnału do zasadniczych zmian w publicznej służbie zdrowia, a szczególnie w polskim ratownictwie medycznym, to każdy z nas może w każdej chwili skończyć tak, jak mój syn. Bądźmy solidarni, bo zginiemy!!!

Wróć