Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Narodowa ułuda piłkarskiej wielkości

30-10-2019 20:22 | Autor: Tadeusz Porębski
Po raz pierwszy TVP transmitowała mistrzostwa świata w piłce nożnej w 1966 r. Podczas bezpośredniej transmisji z meczu finałowego Anglia - RFN rozgrywanego na Wembley kilkakrotnie ukazywał się pusty ekran z napisem "Usterka na łączach. Przepraszamy". Mimo to telewizyjny przekaz z piłkarskiego mundialu odbierano w Polsce w kategoriach technologicznego cudu.

Z zapartym tchem oglądałem na czarno - białym telewizorze "Szmaragd" fascynujące widowisko sportowe z udziałem największych naonczas gwiazd futbolu, które znałem jedynie z łamów "Przeglądu Sportowego". Jako młody trampkarz mogłem naocznie podziwiać wspaniałą technikę brazylijskiego fenomena Pelego i czarnoskórego Portugalczyka Eusebio, rajdy po skrzydłach krzywonogiego Garrinchy, parady angielskiego bramkarza Gordona Banksa oraz zmysł taktyczny angielskiego dżentelmena Bobby`ego Charltona. Od tego momentu, a minęło już ponad pół wieku, nieprzerwanie oglądam mundiale, z wyjątkiem meksykańskiego w 1970 r., kiedy to PRL jako jeden z dwóch krajów europejskich nie wykupiła od FIFA prawa do transmisji. Jestem kibicem sportowym pozbawionym jednakowoż cech szowinistycznych. Po tylu latach oglądania tysięcy najważniejszych widowisk sportowych mam coś do powiedzenia w dyskusjach o piłce nożnej, boksie, piłce ręcznej i o siatkówce.

Boks to dyscyplina, która fascynowała Polaków w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy słynny "Papa" Feliks Stamm sformował drużynę marzeń, wielokrotnych medalistów olimpiad i mistrzostw świata. Zbigniew Pietrzykowski, Jerzy Kulej, Józef Grudzień, Marian Kasprzyk, czy wybitny technik Leszek Drogosz, te nazwiska jednym tchem wymieniał cały świat boksu amatorskiego. Pietrzykowski miał zaszczyt skrzyżować pięści z największym bokserem wszech czasów Cassiusem Clayem, później Muhammadem Alim. Polak przegrał na punkty w finale turnieju olimpijskiego w Rzymie. Jeśli nadmienić, że z Alim przetrwało później pełne 15 rund jedynie sześciu zawodowych bokserów wagi ciężkiej z najwyższej półki, to można powiedzieć, iż Pietrzykowskiego otacza wielki splendor. Ali był nie tylko najwybitniejszym bokserem, ale także wielkim człowiekiem (odmówił pójścia na wojnę do Wietnamu, za co został skazany na 5 lat więzienia) i... wielkim pyskaczem. "Szybuję jak motyl, kłuję jak osa", "Ja jestem ten największy", "Joe Frazier jest za brzydki, by być mistrzem świata", "George Foreman może być mistrzem świata, ale alfonsów" – to jego najsłynniejsze przechwałki.

W sportach drużynowych byliśmy słabi. Przełomu dokonał Hubert Wagner, pseudonim "Kat". Wpierw prowadzona przez niego męska drużyna siatkarzy zdobyła mistrzostwo świata w Meksyku w 1974 roku, a dwa lata później złoty medal olimpijski w Montrealu. Po jego odejściu polska siatkówka przestała się liczyć. Rok 1974 był szczęśliwy nie tylko dla siatkarzy. Polscy futboliści stali się objawieniem mundialu rozgrywanego w RFN, wywalczając po pokonaniu Brazylii trzecie miejsce. I znów ojcem zwycięstwa, podobnie jak w polskim boksie i siatkówce, był trener. Wagner poddał swoich zawodników morderczej obróbce fizycznej, postawił na moc, dlatego w finale olimpijskim nasi okazali się silniejsi od tradycyjnie twardych siatkarzy ZSRR. Natomiast Kazimierz Górski trafił na wyjątkowy urodzaj jak idzie o piłkarskie talenty. Z Andrzeja Szarmacha, Kazimierza Deyny, Roberta Gadochy, Jerzego Gorgonia i innych potrafił stworzyć monolit zdolny oprzeć się każdemu rywalowi. Miał pan Kazimierz rzadką umiejętność dotarcia do wnętrza każdego z zawodników i poukładania go wedle posiadanych predyspozycji.

Od tego czasu o wielkich sukcesach zespołów drużynowych musieliśmy zapomnieć. Na początku XXI wieku znów obrodziło w talenty, tym razem w żeńskiej siatkówce. Pod wodzą Andrzeja Niemczyka Małgorzata Glinka, Katarzyna Skowrońska, Agata Mróz, Dorota Świeniewicz i inne zdobyły dwa razy z rzędu mistrzostwo Europy. Niemczyka okrzyknięto cudotwórcą, tymczasem trener ten nie bazował na cudach. Był już w przeszłości (1975-77) trenerem kadry narodowej siatkarek, ale nic nie wskórał i podał się do dymisji. Potwierdza się teza, że bez talentów i ciężkiej pracy na sukcesy nie może liczyć nawet najlepszy trener. Kiedy talenty się pojawiły zaraz pojawiły się też sukcesy, ale pod twardą trenerską ręką. Po raz czwarty więc ojcem zwycięstwa był trener. Jeśli doda się do tego Jana Mulaka, twórcę lekkoatletycznego Wunderteamu z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych oraz Henryka Łasaka, który polskie kolarstwo wyprowadził na światowe wyżyny, słowo "trener" jawi się jako klucz do sukcesu.

Pod wodzą polskich trenerów Ireneusza Mazura, Ryszarda Boska, Waldemara Wspaniałego i Stanisława Gościniaka nasi siatkarze nie potrafili nic ugrać. W 2004 r. prezesem PZPS został Mirosław Przedpełski, który podjął decyzję o zatrudnieniu na stanowisku trenera drużyny narodowej Argentyńczyka Raula Lozano. Była to decyzja, można powiedzieć, wiekopomna. Od tego momentu siatkarską kadrą rządzą cudzoziemcy. Efekty? Już w 2006 r. wicemistrzostwo świata, w 2009 mistrzostwo Europy, zaś w 2014 i w 2018 mistrzostwo świata. Lozano dał początek, francuski trener Stephane Antiga potrafił wejść do głów zawodników, uporządkować ich psychikę i ukierunkować na sukces w postaci mistrzostwa świata, a jego dzieła dopełnił obecny trener Belg Vital Heynen, który pozyskał do drużyny młode talenty i wprowadził polskich siatkarzy do światowej ekstraklasy. Który to raz z rzędu pada przy słowach "sukces" i "talenty" także słowo "trener"?

Co z naszymi siatkarkami i piłkarzami? Nasze dziewczęta zajęły w mistrzostwach świata czwarte miejsce, co media oczywiście okrzyknęły jako wielki sukces. Tylko w Polsce zdarza się, że komentator sportowy bądź dziennikarz używa stwierdzenia "nasz reprezentant X zajął dobre siódme miejsce". No, mogą go jeszcze użyć dziennikarze z Andory, Wysp Owczych, czy Malty, ale nie z żadnego większego kraju europejskiego. Czwarte miejsce Polek należy traktować nie jako sukces, lecz jako porażkę. Mamy bowiem w reprezentacji zatrzęsienie talentów, które, niestety, potykają się o własne nogi, a w momentach kluczowych o własną psychikę. Na ich przykładzie widać jak na dłoni ogromne zaległości treningowe. Technika ruchu? Zero. Zwinność (koordynacja), przyspieszenie, dynamiczny balans? Zero. Gibkość, elastyczność? Zero. Kiedy porówna się sprawność fizyczną, szybkość i zwinność Turczynek w meczu finałowym z Serbią z naszymi "rozklekotanymi ciężarówkami" i to, co Turczynki wyprawiały w obronie, serce się kroi. Ale tamtejszą kadrę prowadzi od 2017 r. włoski trener Giovanni Guidetti, gość z bogatą międzynarodową karierą trenerską obfitującą w wiele sukcesów.

Czwarte miejsce na mistrzostwach Europy odczytane jako sukces przyniesie nam więcej szkody niż pożytku, ponieważ wynik ten wystarczy, by polska federacja siatkówki nie dostrzegła potrzeby wymiany trenera Jacka Nawrockiego. Nie umniejszając jego zasług, jest to trener "do ćwierćfinału", walka o medale olimpijskie moim zdaniem przerasta go. A jeśli ma się w drużynie wybitne talenty jak Magdalena Stysiak, która jest na celowniku menedżerów najlepszych europejskich klubów, ostro bijąca lecz jeszcze nieoszlifowana Malwina Smarzek, dysponująca fantastycznymi warunkami fizycznymi lecz kompletnie niesprawna fizycznie Agnieszka Kąkolewska, niebywale bystra Natalia Mędrzyk, wielce obiecujące Marlena Kowalewska i Klaudia Alagierska wspierane przez Joannę Wołosz, jedną z najlepszych rozgrywających na świecie, medale olimpijskie są na wyciągnięcie ręki. Przydałaby się więc kalka męskiej reprezentacji, czyli zatrudnienie doświadczonego zagranicznego fachowca, który podobnie jak Lozano, Antiga czy Heynen ułoży drużynę, podda ją morderczemu treningowi ogólnorozwojowemu i w końcu psychicznie zaprogramuje na sukces.

Przez ponad pół wieku polscy koszykarze robili za "czerwoną latarnię" europejskiego basketballu. Po czterech latach od zatrudnienia przez Polski Związek Koszykówki Mike`a Taylora, amerykańskiego trenera rodem z Pensylwanii, dotarliśmy do ćwierćfinału mistrzostw świata i po ograniu m. in. Rosji stawiliśmy czoła przyszłemu mistrzowi świata Hiszpanii, tylko nieznacznie ulegając tej znakomitej drużynie. Ten 47-letni coach to postać charyzmatyczna i budząca szacunek. Zauważalną już na pierwszy rzut oka zmianą, jaka nastąpiła w postawie naszych koszykarzy, jest niezachwiana pewność siebie, niebywała ambicja oraz wiara w sukces. Tak zostali zaprogramowani przez amerykańskiego fachowca. Przy okazji wyszło na jaw, że i w tej dyscyplinie mamy w Polsce talenty, należy tylko mieć dobre oko i wyłowić je. Przyjemnie było patrzeć na agresywną, kombinowaną obronę naszych reprezentantów, świetne rotacje i pomoc jeden drugiemu w defensywie. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki Polacy zaczęli prezentować "pick and roll" niczym zawodowcy z NBA. Jest to bardzo skuteczne dwójkowe zagranie ofensywne polegające na tym, że jeden z zawodników ataku jest w posiadaniu piłki, zaś drugi stawia zasłonę. I znów padają słowa "trener" i "talenty".

I tak dotarliśmy do naszych futbolistów, narodowej chluby, która ściąga na Narodowy dziesiątki tysięcy widzów słono płacących za bilety, nie dając im nic w zamian. Nakręcono gigantyczną machinę gigantycznych oczekiwań, choć każdy kto głębiej liznął futbolowego tematu, doskonale wie, że oczekiwań nie powinno być żadnych. Tu największą krzywdę kibicom i samej piłce nożnej wyrządzają nie nieudolni zawodnicy, lecz komentatorzy (dziennikarze) - szowiniści. Kiedyś przez kilka dekad mecze w telewizji komentował jeden dziennikarz (na przemian Jan Ciszewski albo Andrzej Zydorowicz), dzisiaj w każdej ze stacji jest ich dwóch – wzajemnie się przekrzykujących. Ci ludzie nie tylko nakręcają bez sensu spiralę oczekiwań, usiłując wmawiać nam jakich to mamy znakomitych piłkarzy, ale także bredzą od rzeczy. Nic nie jest w stanie postawić ich do pionu, nawet totalna klęska na mistrzostwach świata w Rosji, poniesiona mimo szumnych zapewnień o pewnym wyjściu z grupy i marzeń o udziale w fazie finałowej, a nawet w ścisłym finale. Czym zakończyło się dziennikarskie bredzenie dobrze wiemy. Jeżeli dziennikarz po blamażu w Słowenii i kompletnej klapie w meczu z Austrią (posiadanie piłki 63:37 na korzyść przeciwnika) powiada, że krytykowanie trenera Brzęczka jest czymś niewłaściwym i niesprawiedliwym, bo przecież wciąż jesteśmy liderem w naszej grupie, ręce opadają.

Czytając i słuchając komentarzy na temat polskiej drużyny narodowej często mam wrażenie, że komentujący i ja widzieliśmy zupełnie inne mecze. Jeśli oglądasz wielką piłkę nożną od 1966 r. nieprzerwanie do dzisiaj, to niewątpliwe masz coś do powiedzenia w tej materii. Jeśli interesujesz się boksem mniej więcej od początku lat sześćdziesiątych musisz wiedzieć, że bokser Szpilka jest na zawodowym ringu nikim i nie ma żadnych szans na tytuły. Pudrowanie rzeczywistości jest zabiegiem doraźnym, na dłuższą metę zupełnie bez przyszłości, bo w końcu spod warstwy pudru musi kiedyś wyjść syfek. Mamy w Polsce od lat kumoterski i wstrząsany aferami PZPN, patronujący bylejakości oraz nieudacznictwu. Na selekcjonera narodowej kadry powołano faceta z trzeciej ligi polskiej i dziewiątej europejskiej, który nie ma na koncie spektakularnych sukcesów. Ale zrzucanie całej winy za fatalny stan polskiego futbolu jedynie na niego byłoby krzyczącą niesprawiedliwością, choć to, że mimo katastrofy na mundialu w Rosji nie rozpędził kilka zgranych kart i nie zaczął szukać młodych talentów, by stworzyć zupełnie nowy zespół, nie wystawia mu dobrego świadectwa.

Jaką siłą dysponuje Jerzy Brzęczek, o ile w naszej kadrze narodowej w ogóle można doszukiwać się jakiejkolwiek siły? Mamy dwóch graczy z pierwszej ligi europejskiej, ale nie ze światowej ekstraklasy jak usiłuje dowodzić większość sportowych dziennikarzy. To Robert Lewandowski (wartość rynkowa 75,5 mln euro), piłkarz niewątpliwie obdarzony talentem, ale już nieco leciwy. Drugim jest Krzysztof Piątek, którego wyceniono wyżej, bo na 80 mln (44 miejsce w ostatnim rankingu). Niestety, nasz najdroższy piłkarz nie został wystawiony na mecz z Austrią i kolejne, ponieważ "przechodzi kryzys i ostatnio nie strzela bramek". Dla dziennikarskiej staranności, ekstraklasa światowa to Kylian Mbappe (252 mln euro), Mohamed Salah (219 mln) i Raheem Sterling (208 mln), następnie Lionel Messi, Jadon Sancho, Sadio Mane i Harry Kane, których wartość wycenia się na ponad 150 mln euro. Po wpadce w Słowenii, gdzie nie potrafiliśmy strzelić celnie na bramkę, komentator bredził o poniedziałkowej rehabilitacji na Narodowym, ale podczas meczu nawet słowem nie wspomniał o braku w składzie Piątka, jedynego poza Lewandowskim gracza potrafiącego oddać celny strzał z każdej pozycji.

Piątek nie przechodzi żadnego kryzysu, po prostu jest to piłkarz, który sam nie potrafi wypracować sobie dogodnej pozycji strzeleckiej jak Messi, Ronaldo czy Mbappe. On czeka na szybkie, prostopadłe podanie otwierające drogę do bramki. Piątek to klasyczny łowca, bardzo podobny stylem gry do słynnego Gerda Müllera, jednego z najskuteczniejszych napastników wszech czasów, zwanego w swoim kraju "Jägerem", czyli myśliwym, łowcą. Niemiec potrafił na pozór bezproduktywnie pętać się po polu karnym przez 89 minut, by w ostatniej minucie dostawić stopę i zapewnić drużynie zwycięstwo. Ale miał za plecami wspaniałego taktyka Franza Beckenbauera i znakomitych technicznie pomocników w osobach Güntera Netzera oraz Wolfganga Overatha. Dostawał również piłki ze skrzydeł od bocznych obrońców Paula Breitnera i Berti Vogtsa. A na kogo może liczyć Piątek? Na grających w kratkę Grzegorza Krychowiaka i Piotra Zielińskiego, zawodników drugiej ligi europejskiej? No, ewentualnie na latającego bez sensu po skrzydle z wytrzeszczonymi oczami "Turbo Grosika", o ile piłka ułoży mu się prawidłowo na bucie.

Nie ma dwóch prawd w polskim futbolu, prawda jest tylko jedna: poza dobrymi bramkarzami i dwoma klasowymi graczami w polu, z których jeden jest wąsko wykorzystywany, dysponujemy dzisiaj grupą suto opłacanych i średnio utalentowanych zawodników, z których kilku powinno natychmiast pójść pod trenerski nóż. Jeden z nich, niejaki Michał Pazdan, straszy na boiskach od kilku lat i wydaje się być niezatapialny. "Gigantyczny sukces" w postaci awansu do mistrzostw Europy definitywnie zakończy dyskusje o zmianie trenera i przemeblowaniu zespołu, czyli szerokiemu otwarciu drzwi do reprezentacji uzdolnionej młodzieży. Będziemy nadal syceni przez komentatorów nadziejami na kolejne triumfy, choć awans uzyskaliśmy nie po wyeliminowaniu rywali wymagających, tych z wyższej półki. Ograliśmy takie futbolowe potęgi jak Macedonia Północna, Łotwa i Izrael, ale już z przeciętną Słowenią jeden mecz przegraliśmy, zaś z niewiele lepszą Austrią uzyskaliśmy remis.

Wnioski dotyczące reprezentacji Polski w piłce kopanej są smutne. Obecnej drużyny nie dałby rady ogarnąć i obudzić nawet najlepszy trener świata, jak na przykład Jürgen Klopp, bo z próżnego i Salomon nie naleje. Mamy w Polsce znakomitych trenerów, ale niestety nie w piłce nożnej i innych grach zespołowych. By liczyć na reaktywację naszej drużyny narodowej musiałoby się też zmienić podejście do futbolowego biznesu menedżerów czołowych polskich klubów, którzy zamiast szukać w Polsce talentów i torować im w klubach drogę do reprezentacji, idą na łatwiznę kupując za małe pieniądze przeciętniaków zza granicy, przeważnie z Bałkanów. W ten sposób skutecznie blokują rozwój rodzimych talentów. Polska potęga siatkarska to owoc wydajnej pracy w klubach, gdzie, owszem, korzysta się z zagranicznych zawodników, ale z umiarem, bazując przede wszystkim na rodzimym narybku.

Jeśli PZPN nie weźmie się ostro do roboty, nie opracuje długofalowego programu promującego (w jakikolwiek sposób) kluby bazujące na piłkarskich talentach pozyskanych na krajowym podwórku, nie położy nacisku (i pieniędzy na piłkarskim stole) na rozwój oraz wsparcie szkółek dla najmłodszych, futbolowymi dziadami Europy będziemy jeszcze przez wiele lat. Najgorsza jest jednak ta niekończąca się ułuda piłkarskiej wielkości wciskana nam przez sportowych dziennikarzy. Nie ma to żadnego pokrycia w rzeczywistości i dlatego jest niebywale irytujące dla wytrawnego kibica nie-szowinisty, który potrafi oddzielać ziarno od plew.

Wróć