Moje przewidywanie w stu procentach się sprawdziło, bowiem nasz kat z miejsca obrał sobie Grażynę za ofiarę i wycedził przez zęby: „Skoro już mamy tu z nami kobietę, to może powie nam, jakie są szczególne uprawnienia przedstawicielek jej płci w polskim prawie pracy? Kat nie miał oczywiście pojęcia, że zadaje odstawionej na bóstwo mojej koleżance wprost wymarzone pytanie. Uszczęśliwiona Grażyna aż się zatchnęła, próbując wykrztusić pierwsze zdanie i wreszcie wyjąkała na początek: – Uprawnienia kobiet w polskim prawie pracy są o..., ooo..., ooogromne! Człowiek, który miał za chwilę dokonać na nas egzekucji, roześmiał się do rozpuku i aż się klepnął z uciechy po udach, sądząc, że udzielająca odpowiedzi studentka nie wie, co konkretnie powiedzieć. Okazało się jednak, że wobec jego niechęci do płci przeciwnej Grażyna poruszyła w nim nieoczekiwanie czułą strunę. Traktując zatem swoją dalszą reakcję jako na poły żart, całkiem poważnie powiedział nagle: – W zasadzie bardzo trafnie pani to określiła, a moim zdaniem te uprawnienia są nie tylko ogromne, ale najzwyczajniej za duże. I już nie kontynuując egzaminu, wstawił nam obojgu (?) do indeksów po czwórce.
Dlaczego akurat ten fragment mojego życiorysu przyszedł mi na myśl? Nie dlatego oczywiście, że z jakiegoś względu zebrało mi się na uniwersyteckie wspominki. Bo choć minęły od tamtego zdarzenia 54 lata, decydentów, którzy starają się w jak największym stopniu dokuczyć kobietom albo je upokorzyć – wciąż nie brakuje. Egzaminujący nas docent postawił czwórkę Grażynie, bo go rozbawiła jej wstępna odpowiedź, mnie natomiast wpisał identyczną ocenę, nie zadając ani jednego pytania, ponieważ, jak się domyślam – w jego rozumieniu – zrobił wielką łaskę „babie”, stworzeniu niższego rzędu i wobec tego nie wypadało mu, żeby mnie, egzemplarzowi ludzkiemu, umieszczanemu w rzędzie wyższym, dać gorszą ocenę, co podważałoby jego system wartości.
Gdy z moją współtowarzyszką owego pamiętnego egzaminu spotkaliśmy się na 50-leciu naszych dyplomów w Auditorium Maximum Uniwersytetu Warszawskiego, okolicznościowy speech wygłosiła na tym jublu sama profesor Ewa Łętowska, która jako pierwsza została powołana na stanowisko rzecznika praw obywatelskich (1987-1992) i w apelu adresowanym do nas poprosiła, byśmy ratowali dobre imię prawnika polskiego. Widziała już bowiem, co w naszym wymiarze sprawiedliwości się dzieje.
No cóż, pomieszanie władzy wykonawczej z ustawodawczą i sądowniczą – tylko na przykładzie jednego, trzymającego cugle różnych zaprzęgów obywatela RP – wydaje się rodzajem szaleństwa, niedopuszczalnego w warunkach demokracji. A jednak na to szaleństwo się pozwala. Tak jak na wiele innych szaleństw, które są nie do zaakceptowania przez szanujących prawo oficjeli Unii Europejskiej. O ile ja pozwoliłem sobie na okresowe zaniedbanie nauki na wydziale prawa UW przez krótki czas, by w efekcie końcowym otrzymać na egzaminach oceny najwyższe, o tyle obywatel, który obecnie trzyma w ręku polski wymiar sprawiedliwości – jak wykazują oficjalne dokumenty – orłem w nauce nie był. Ani w praktyce prawniczej. Tylko że dziś jest to bez jakiegokolwiek znaczenia, skoro z uwagi na liczbę głosów w Sejmie, większość posłów i tak głosuje po jego myśli. Trochę to przypomina już mocno wyblakły żart na temat głosowania w Radzie Najwyższej ZSRR: „Kto jest za, może opuścić ręce i odwrócić się od ściany!”.
Ten dosyć skomplikowany od strony personalnej wywód przedstawiam tylko po to, żeby ustosunkować się do najświeższego rozporządzenia ministra zdrowia Adama Niedzielskiego, którego troska o fizyczny dobrostan narodu polskiego, moim zdaniem, przekracza granice wyobraźni. Minister podpisał był bowiem 3 czerwca rozporządzenie, na mocy którego w medycznym systemie informacyjnym państwa polskiego mają być doprecyzowane zdarzenia medyczne oraz ich przekazywanie. Systemowe informacje będą poszerzone o kwestie związane z alergią, grupą krwi i... ciążą pacjentki. W sytuacji, gdy pod naciskiem Ordo Iuris – a tak naprawdę wszechmocnych obecnie sfer kościelnych — dzisiejsza władza zaostrzyła niesłychanie możliwości aborcyjne, nawet w sytuacji, gdy (tak naprawdę) zagraża to życiu ciężarnej – żeński stan w Polsce może poczuć się w tak intymnej kwestii przez państwo inwigilowany. Gdy np. na początku lat 90-tych wewnętrzne konflikty narodów Jugosławii sprawiły, że Serbowie gwałcili Bośniaczki i Chorwatki, a Chorwaci Serbki, wciąż ceniony przez mnie papież Jan Paweł II rekomendował, by wszystkie zgwałcone urodziły dzieci, jeśli w następstwie tego przestępstwa zaszły w ciążę. Nie wiem, czy ze względów ideologicznych państwo polskie nie będzie miało teraz takich samych wymagań, jeśli np. – wzorem drugiej wojny światowej – zaatakuje nas reżim Putina i rosyjscy żołdacy zaczną na powrót gwałcić Polki. Na wszelki wypadek chciałbym, żeby tak zapobiegliwy minister zdrowia – z góry odpowiedział na to, dosyć jasno sformułowane pytanie już teraz.