Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Wieczne pióro dyżurnego jajcarza RP

05-10-2022 20:54 | Autor: Maciej Petruczenko
Tak jak wzbudzał je za życia, tak i po śmierci dziennikarz Jerzy Urban (1933-2022) wzbudził mieszane odczucia społeczne. Gdy zmarł w nocy z niedzieli na poniedziałek (2/3 października) – ruszyła lawina internetowych wpisów, dotyczących tego mieszkańca Konstancin-Jeziorny, wydawcy kontrowersyjnego tygodnika „Nie” (wydawnictwo URMA), felietonisty o wyjątkowo ostrym, satyrycznym piórze.

Chociaż w trakcie dziennikarskiej kariery Urban (metrykalnie Urbach) słynął z nadzwyczajnej odwagi jako publicysta, większość społeczeństwa polskiego pamięta go jako służalczego rzecznika rządu (1981-1989), a przede wszystkim pupila generała Wojciecha Jaruzelskiego i nazywa pogardliwie „rzecznikiem stanu wojennego”. Bo tak też w istocie z nim było. Z pozycji dziennikarza przeskoczył nagle na pozycję polityka i – jak na ironię – z redakcji „Polityki”, z której wraz z naczelnym Mieczysławem Rakowskim przeszedł do polityki sensu stricto, nie bacząc na to, że znaczna część jego kolegów po piórze odeszła z tygodnika, protestując przeciwko temu, co robili Jaruzelski i spółka. Pozostał między innymi Daniel Passent, który się z Urbanem przyjaźnił i nawet w latach 60-tych poszedł niejako jego śladem, zamieszczając na ostatniej stronie żartobliwe felietony, podpisywane „Bywalec”. Sam Urban wyrobił sobie markę znakomitego satyryka, chociaż od lat 80-tych wielu osobom bardziej kojarzył się z satyrem.

Tak naprawdę miał pióro nie gorsze niż brylujący od czasów przedwojennych wybitny literat, a również felietonista Antoni Słonimski (1895-1976), który jednak przez całe życie nie dał się do końca skusić politycznym wabikiem, zawsze broniąc wolności sumienia, wolności obywatelskiej i wolności słowa. I Słonimski, i Urban pochodzili z asymilowanych w Polsce rodzin żydowskich. Drugi z nich był synem dziennikarza łódzkiego, współwłaściciela „Głosu Porannego” Jana Urbacha i już w dzieciństwie przywykł do dostatniego poziomu życia, jakkolwiek wzorem ojca, członka PPS, poglądy miał lewicowe, poniekąd występując „w interesie klasy robotniczej”.

Wojnę udało się Urbanowi przeżyć, bo wraz z rodzicami wyjechał do Lwowa, gdzie rodzina przyjęła ponoć obywatelstwo ZSRR, a po nadejściu Niemców zdołała się ukryć przed nimi na wsi. Po zakończeniu wojny i powrocie do kraju przyszły szef „Nie” zapisał się do Związku Młodzieży Polskiej i podjął studia na Wydziale Dziennikarskim Uniwersytetu Warszawskiego, ale ich nie ukończył, rozpoczynając natomiast pracę zawodową w czasopiśmie „Nowa Wieś”, by później przejść do tygodnika „Po prostu”, który w 1956 stał się legendą przełomu październikowego, kończącego w Polsce okres stalinizmu. Nowy lider PZPR Władysław Gomułka kazał jednak tygodnik zlikwidować, a Urban dostał po raz pierwszy zakaz publikowania pod swoim nazwiskiem. W 1961 trafił do redakcji „Polityki” i zaraz objął go ponowny zakaz pracy w dziennikarstwie, co obchodził, pisując (choćby w „Życiu Gospodarczym”) pod różnymi pseudonimami, m. in. Jan Rem i Jerzy Kibic. Ten ostatni pseudonim stał się szeroko znany, bowiem Urban podpisywał nim wymyślane przez siebie znakomite historyjki kryminalne, zamieszczane w „Panoramie” i „Kulisach”, dodatku do „Expressu Wieczornego”. Gdy mógł już publikować pod własnym nazwiskiem po odejściu Gomułki, można było czytywać jego świetne felietony satyryczne w „Szpilkach”, a – jeśli się nie mylę – Jan Pietrzak wykorzystywał teksty Urbana (podobnie jak teksty Passenta) w uwielbianym wówczas przez publiczność kabarecie „Pod egidą”.

Później, już jako rzecznik rządu, pisywał Urban w „Tu i teraz” pod pseudonimem polityczne kawałki, które nie mogły przynieść chwały, zwłaszcza wtedy, gdy stał się (mimowolnym?) propagatorem brutalnych działań siepaczy z SB i opinia publiczna nie mogła mu wybaczyć ataków na księdza Jerzego Popiełuszkę, zamordowanego przez trójkę agentów spod skrzydeł ministra Kiszczaka. Tak samo nie wybaczano Urbanowi generalnych ataków na Kościół, w tym na Jana Pawła II, chociaż po roku 1989 jego (i nie tylko jego) krytyka, kierowana pod adresem tej instytucji, była w wielu wypadkach w pełni uzasadniona.

Niezależnie od obrzydzenia, jakie żywiono w Polsce w stosunku do „Goebbelsa stanu wojennego”, nie tylko krajowa publiczność, lecz również korespondenci zagraniczni uwielbiali konferencje prasowe Urbana, bo bardzo często zamieniał je w kabaret. A już nie do zapomnienia jest jego złożona prezydentowi USA Ronaldowi Reaganowi propozycja wyposażenia bezdomnych koczujących na ulicach Nowego Jorku w koce przysłane z Polski.

Z Małgorzatą Daniszewską, która została ostatnią (trzecią) żoną Urbana, poznał się w dość dziwnych okolicznościach. Jako wiceszefowa NSZZ „Solidarność” w tygodniku „Sportowiec” postanowiła przekonać go do swoich ideałów i odżegnać od rzecznikowania komunie. Efekt ich spotkania był wszakże taki, że się w nim zakochała bez pamięci. Ich ślub w urzędzie stanu cywilnego na Mazurach był politycznym skandalem. Pan rzecznik i jego oblubienica stawili się bowiem w białych giezłach, na bosaka, w wiankach na głowie i – o ile dobrze pamiętam – mieli chyba po butelce wódki w rękach. Potem wywoływali kolejne skandale, pływając po jeziorach mazurskich odkupionym od straży przybrzeżnej jachtem motorowym „Aurora”, przerobionym z lodołamacza, budząc pewnej nocy załogi innych jachtów głośnym śpiewaniem Międzynarodówki oraz Bandiera Rossa. Żeby skandalom nie było końca, Urban zaprosił kiedyś kogo tylko mógł z dawnych narzeczonych swojej żony i spił ich do nieprzytomności. Tak bowiem lubił osiągać w pewnym sensie przewagę moralną.

Można się domyślać, że będącego ulubieńcem Jaruzelskiego – autora licznych referatów i memoriałów politycznych w latach 80-tych musiano kryć przed nawykłym do żelaznej dyscypliny generałem. Wspominał o tym sam Urban, opisując jedną ze swoich nocy w towarzystwie damy nieciężkich obyczajów w stołecznym hotelu Victoria.

Swego czasu potrafił urządzać wraz z Daniszewską skandalizujące przyjęcia w restauracji bodaj o nazwie Zajazd na Ochocie, gdzie każdy z gości miał przybywać w jakimś przebraniu. No i któryś z nich przybył w stroju biskupa, by po wyjściu z tej knajpy upaść i zasnąć w śniegu.

Skandalizujący posmak miało założone przez nieświętego Jerzego czasopismo „Nie”, w którym potrafił zwracać na siebie uwagę, oznajmiając na przykład, że z całą mocą przeciwstawia się plotce jakoby jakiś redaktor wziął sobie jego żonę za kochankę. – Nigdy w życiu nie pozwoliłbym, żeby Daniszewska została do tego stopnia upokorzona, bo było akurat odwrotnie, to ona wzięła go sobie za kochanka – wyjaśniał ten niepoprawny jajcarz, potrafiący na poczekaniu zmyślać historie, brane na mieście za prawdę.

Na łamiącą wszelkie wcześniejsze ograniczenia w prasie formułę „Nie” mógł sobie pozwolić, bo wystartował z tym tygodnikiem na początku lat 90-tych, gdyśmy dopiero oddychali pełną piersią po zlikwidowaniu cenzury. Formuła ta jest do dzisiaj anonsowana nad winietą tygodnika takimi oto słowami: „Ostrzeżenie! Czasopismo zawiera wulgarne słowa oraz nieprzyzwoite, a nawet antyrządowe i przeciwkościelne treści”. Już tylko z uwagi na zapełnienie łamów niespotykanymi wcześniej w prasie wulgaryzmami, Urban z łatwością zyskał setki tysięcy czytelników. A popularność wzmagały mu procesy sądowe o obrazę uczuć religijnych. Być może, dopiero ośmieleni przez Urbana inni dziennikarze zaczęli odsłaniać ciemne strony ludzi Kościoła i reportaże na ten temat przestały być wreszcie sensacją, a sankcje, nakładane zwłaszcza ostatnio przez papieża na polskich biskupów, potwierdzają słuszność kierowanych przeciwko nim zarzutów. Urban zatem w jakimś stopniu triumfował, zwłaszcza w tych momentach, gdy sami księża decydowali się na krytykę „lawendowej mafii” w swoich szeregach lub gdy sądy potwierdzały przestępstwa obyczajowe i skandale finansowe w łonie Kościoła.

Zwalczając od początku zwolenników „Solidarności”, Urban znęcał się przez lata nad Lechem Wałęsą, a gdy ten został prezydentem RP, celowo demaskował go co tydzień jako chłopka-roztropka poprzez pozbawione jakiegokolwiek komentarza cytaty w stałej rubryce: „Pan Prezydent powiedział”.

W czasie, gdy komuna znalazła się już na straconej pozycji w zestawieniu z „Solidarnością”, jak na ironię – zgłosił (i to po raz trzeci w życiu) akces do PZPR, ale też po raz trzeci nie został przyjęty, z czego sobie okrutnie dworował. Zapisał się za to do Socjaldemokracji Rzeczypospolitej Polskiej, a potem do Sojuszu Lewicy Demokratycznej. W polityce jednak nie miał szczęścia. Już na wstępie, w roku 1989 nie wystarczyło mu w wyborach do Sejmu 34 000 głosów i przegrał z kandydatem Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie – Andrzejem Łapickim.

Pod koniec politycznej służby dla władz PRL funkcjonował już jako minister, objął też przewodnictwo w Komitecie ds. Radia i Telewizji, a wreszcie spadł do roli dyrektora-redaktora naczelnego Krajowej Agencji Robotniczej i na tym stanowisku spotykałem go jako dziennikarz „Przeglądu Sportowego” w bufecie wspólnym dla wielu redakcji w Alejach Jerozolimskich.

Mój dawny kolega z „Przeglądu” – Wojciech Mittelstaedt – przypomina, że sondaże wykazywały, iż Urban jest jednym z Polaków o największej popularności, mającym ponad 90 procent społecznego rozpoznania. Pieniądze na uruchomienie tygodnika „Nie” zarobił, wydawszy w krociowym nakładzie „Alfabet Urbana”. Potem umiejętnie wykorzystał – z pomocą młodych współpracowników – media społecznościowe. A jego żartobliwe filmiki, prezentowane na YouTube, miały rekordowe powodzenie.

– Wbrew pozorom jednak, Jerzy nie był takim sybarytą, na jakiego starał się pozować – wyjaśnia Mittelstaedt, częsty bywalec jego domu w Konstancinie. – Przede wszystkim można było Jurka nazwać istnym nałogowcem pisania i czytania. Pisał bardzo dużo, a czytał jeszcze więcej, mając pod swoim dachem olbrzymią bibliotekę, składającą się z książek socjologicznych i historycznych. Stronił tylko od literatury pięknej i nienawidził sportu. Aż koledzy z redakcji uświadomili mu, że ta dziedzina cieszy się wielką popularnością i wtedy zaczął zamawiać u mnie teksty sportowe do „Nie” i wreszcie zrobiła się z tego stała rubryka – dodaje Mittelstaedt, śmiejąc się przy tym, bo zawsze bawił go tradycjonalizm Urbana. Naczelny redaktor „Nie” zawsze pisał wyłącznie wiecznym piórem, nigdy nie nauczył się pisania na maszynie, a tym bardziej obsługi komputera.

– Całkiem mylnie sądzono, że był pijakiem. Tymczasem wychylał tylko przed snem kieliszek czystej rosyjskiej wódki i na tym się kończyło. Palił za to jak smok – fajkę, cygaro albo zwykłe papierosy, a do jego ulubionych należały gauloisy. Zawsze otaczały go kłęby dymu. Małgosię Daniszewską krytykowano za to, że poślubiła go dla pieniędzy. Tymczasem w momencie gdy komuna upadła, to ona była osobą zamożniejszą od niego i dopiero potem proporcje się odwróciły – tłumaczy Mittelstaedt. Wspomina też nie bez rozbawienia, że przyjęcia, jakie Urbanowie wydawali w swojej posiadłości, były dla wielu osób niesłychana atrakcją nie tylko z uwagi na suto zastawione stoły i bar zaopatrzony w najdroższe trunki, lecz również z racji artystycznych występów, do których zaliczał się również prezentowany na żywo seks.

Dopóki Urban mógł sam prowadzić auto, jeździł jaguarem, a wcześniej Citroenem DS. W ostatnich latach musiał już korzystać z usług kierowcy.

– Służba w domu zmieniała się bardzo często, a zakwaterowanie miała w innym skrzydle, żeby nie mogła widzieć apartamentów „państwa” – dodaje Mittelstaedt, który pamięta, że gdy zakładali z Daniszewską skandalizujące czasopismo „Zły”, otrzymali od Urbana pożyczkę w wysokości 100 tysięcy złotych i kwota ta została bardzo szybko spłacona.

– Jurek miał specyficzny stosunek do śmierci. Dlatego poprosił, żeby po spaleniu nie chować do grobu jego prochów, tylko zwyczajnie je spuścić z wodą w klozecie – przypomina sobie Wojciech, wątpiąc jednak, by córka Urbana – Magdalena – zechciała wypełnić akurat tę wolę ojca.

Wróć