Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Wyborcza wspólna lista (nie)oczywista?

29-03-2023 20:46 | Autor: Tadeusz Porębski
Sondaż przeprowadzony przez Kantar Public dla Fundacji Forum Długiego Stołu, sfinansowany ze społecznej zbiórki, nie pozostawia złudzeń: tylko wspólna lista pozwoli opozycji na wygranie jesiennych wyborów do Sejmu z wymaganym minimum 231 mandatów niezbędnych do samodzielnego rządzenia.

Część obserwatorów politycznej sceny uważa, iż badanie Kantar Public, przeprowadzone na czterech tysiącach respondentów, to bardziej prognoza niż sondaż. Nie ma to chyba większego znaczenia, ponieważ rozważano aż cztery scenariusze. W pierwszym wszystkie partie opozycyjne idą do wyborów osobno. Koalicja Obywatelska uzyskałaby wówczas 30,2 proc. głosów, Lewica - 11,8 proc., a Polska 2050 - 8,9 proc. Natomiast PiS otrzymałoby 35,8 proc. poparcia, a Konfederacja aż 13,4 proc. Dawałoby to możliwość utworzenia rządu koalicji PiS – Konfederacja z 235 „szablami”. W drugim scenariuszu do wyborów idą osobno dwa bloki opozycyjne (KO i Lewica) oraz Polska 2050 z PSL. W takim przypadku koalicja PiS z Konfederacją mogłaby liczyć aż na 252 mandaty. Trzeci scenariusz zakłada powstanie dwóch bloków opozycyjnych: KO, PL2050 i PSL oraz samodzielnie idącą do wyborów Lewicę. To także układ bardzo korzystny dla PiS i Konfederacji, bo dawałby tej koalicji 245 mandatów w Sejmie. Zdaniem niezależnych analityków, każdy z tych trzech scenariuszy to dla Polski katastrofa. Oba ugrupowania są wyraźnie antyunijne, a Konfederacja dodatkowo antysystemowa. Byłaby to wyjątkowo groźna i wybuchowa mieszanina. Jedynie czwarty scenariusz daje opozycji władzę w państwie. Wspólna lista wyborcza mogłaby liczyć na bezpieczną większość w Sejmie – czyli 245 mandatów. PiS z Konfederacją miałyby w tym scenariuszu łącznie tylko 215 mandatów. Marek Borowski z Lewicy liczy nawet na 278 mandatów, a do obalenia weta prezydenta potrzebnych jest 276 głosów.

Sondaż (prognoza) Kantar Public to wyraźny sygnał, że opozycyjni wyborcy są coraz bardziej zniecierpliwieni sporami liderów. Chcą jedności i odejścia od partykularnych partyjnych interesów, bo tylko jedność zdaje się dawać szansę na odsunięcie PiS od władzy. W sytuacji kiedy liczenie wyborczych głosów odbywa się metodą d`Hondta wspólna lista opozycji wydaje się być jedynym środkiem dającym realne szanse na zwycięstwo. Ten system wyborczy jest korzystny dla ugrupowań, które otrzymują największe poparcie w wyborach. Partie te dostają bowiem więcej mandatów niż wynikałoby to ze ściśle proporcjonalnego przeliczenia oddanych na nie głosów. Tłumaczy socjolog prof. Jarosław Flis, ekspert Fundacji Batorego: „System d`Hondta jest korzystny dla partii, które uzyskują duże poparcie w wyborach. Jednak wysokość „premii” zależy od dwóch czynników: liczby ugrupowań, które dostały się do parlamentu oraz liczby głosów „zmarnowanych”, czyli oddanych na partie, które nie przekroczyły progu wyborczego. Dobrym przykładem mogą być wybory z roku 2015. Do Sejmu weszło 5 ugrupowań, ale równocześnie aż 16,6 proc. głosów oddano na siły, które nie przekroczyły progu. To pozwoliło PiS uzyskać większość w Sejmie, mimo że w wyborach ugrupowanie to dostało tylko 37,6 proc. głosów”.

Czy wyniki sondażu Kantar Public pokazujące, że aż 91 proc. wszystkich wyborców partii opozycyjnych popiera wspólną listę i ostrzegające przed rozbiciem opozycji w wyborach dotrą do Władysława Kosiniaka – Kamysza, Szymona Hołowni oraz niektórych polityków Lewicy? Wyniki sondażu pokazują też, że dwa bloki (KO-Lewica i PSL-Polska 2050) zmobilizują o ponad milion dwieście tysięcy głosów mniej wyborców opozycji niż wspólna lista wyborcza, za to drugie tyle więcej wyborców PiS i Konfederacji. Z dotychczasowych wypowiedzi panów Hołowni i Kosiniaka – Kamysza wynika, że wspólna lista to raczej nie ich wyborcza bajka. Powielając starą śpiewkę „bo my mamy własne badania”, upierają się, że start w podzielonych konfiguracjach jest lepszy. Coraz większa liczba analityków twierdzi, że jak nie wiadomo o co Hołowni i Kosiniakowi – Kamyszowi chodzi, to chodzi o… pieniądze. Małym partiom nie opłaca się bowiem startować w koalicjach, otrzymują większą subwencję od państwa idąc do wyborów samodzielnie. A na stole leży corocznie 70 mln złotych do podziału dla partii, które przekroczyły próg 3 i koalicji, które przekroczyły próg 6 procent. Koalicjanci dzielą się subwencją między sobą, najwięcej dostają partie, które zdobyły najwięcej mandatów. Jeśli Polska 2050 i PSL przekroczą wymagany próg 3 proc. startując samodzielnie, dostaną więcej niż będąc w koalicji, ponadto nie będą musiały z nikim dzielić się wyborczym łupem. Zatem o losach Polski w latach 2023-2027 może przesądzić kilka milionów złotych pochodzących z wyborczej subwencji.

Polaryzacja w Polsce osiągnęła tak skrajny wymiar, że o zwycięstwie przesądzi skala mobilizacji wyborców każdej ze stron. Kolejna porażka opozycji to znowu cztery lata rządów Prawa i Sprawiedliwości i bardziej wroga niż dotychczas postawa Polski wobec Unii Europejskiej. Jakie jest największe niebezpieczeństwo dla Polski, związane z ewentualnymi rządami ultraprawicowej koalicji PiS – Konfederacja, której zawiązanie się jest coraz bardziej prawdopodobne? Moim zdaniem, wyprowadzenie naszego kraju z Unii Europejskiej. Konfederacja nie kryje swojego obrzydzenia Brukselą i tamtejszymi biurokratami. PiS jest nieco ostrożniejsze, ale i w szeregach tej partii roi się od eurosceptyków. Minister Anna Moskwa na spotkaniu z wyborcami w Kozienicach powiedziała wręcz: „Nie możemy odebrać paszportów tym, którzy w Brukseli kłamią i działają przeciwko Polsce. Nie ma takiego narzędzia, ono byłoby niezgodne z prawem europejskim. Chociaż wielu z nas pewnie taką pokusę by miało”. Wiadomo, co zrobiliby ze „zdrajcami” minister Moskwa oraz jej kolega Ziobro, gdybyśmy nie byli członkiem Wspólnoty.

Ostatni raport Departamentu Stanu USA potwierdza naruszenia praw człowieka w Polsce. A nie jest to raport Kremla czy Victora Orbana, tylko najstarszej demokracji na świecie i wielkiego przyjaciela PiS oraz Polski. Amerykański MSZ martwi m. in. sytuacja mediów i wolności słowa w naszym kraju. Ewentualne rządy koalicji PiS – Konfederacja to z pewnością kolejne próby nakładania wolnym mediom kagańca, poprzez zalew pozwów o zniesławienie i szantażowanie niepokornych stacji telewizyjnych nieprzedłużeniem koncesji.

Należy przypomnieć, że w odróżnieniu od Wielkiej Brytanii, nasz rząd nie musi przeprowadzać ogólnonarodowego referendum. Wystarczy uzyskanie zgody wyrażonej w ustawie i przedłożenie prezydentowi RP projektu decyzji o wystąpieniu z UE. Dzisiaj „Brexit” przeklina ponad 70 proc. Brytyjczyków. Przed czerwcem 2016 r. brytyjskie media i czołowe sondażownie były w 100 proc. pewne, że referendum w sprawie wyjścia UK ze Wspólnoty zakończy się druzgocącym zwycięstwem zwolenników pozostania w Unii. Do urn poszło ponad 72 procent uprawnionych wyborców, co jest bardzo dobrym wynikiem. Jednakowoż okazało się, że w większych miastach frekwencja była dużo niższa – widać wielu miejskich wyborców wybrało piknik zamiast urny, tkwiąc w błogim przeświadczeniu, że nawet bez ich udziału nie może być mowy o wyjściu Wielkiej Brytanii z UE. Pomylili się w rachubach. Angielski zaścianek karnie ruszył do wyborów i stało się. O wyniku zadecydowały niecałe dwa procenty (51,89) głosujących. Dzisiaj brytyjskie media trąbią: „Nikt żyjący nie widział wcześniej czegoś takiego”. Czego? Tego, że Wielka Brytania zmaga się z coraz głębszym kryzysem gospodarczym, a potężna od wieków brytyjska gospodarka drepcze w miejscu. W marcowych strajkach wzięło udział ponad pół miliona Brytyjczyków, protestują młodzi stażem lekarze, nauczyciele, urzędnicy służby cywilnej, pracownicy londyńskiego metra i lokalnych rozgłośni BBC. „Aby każdy mógł kupić to, czego potrzebuje, limit trzech ogórków na klienta” – takie tabliczki pojawiły się ostatnio przy stoiskach z warzywami. Brytyjczycy otrzymali także kilka bezcennych rad od konserwatywnej polityk Selaine Saxby, która zachęciła rodaków do jedzenia sezonowych produktów i wspierania rodzimych farm: „Jedzcie rzepę, zamiast myśleć o sałatach i pomidorach”.

Po opuszczeniu UE Polacy otrzymywaliby podobną „zachętę” od naszych ultraprawicowych polityków, którzy są znacznie bezczelniejsi niż ich koledzy po fachu na Wyspach. Skąd tak nagły, dwucyfrowy skok poparcia dla Konfederacji, partii zadeklarowanych eurosceptyków? Zdaniem prof. dr hab. Radosława Markowskiego, politologa i socjologa z Uniwersytetu SWPS, nie jest to groźne, ponieważ aż 80 proc. Polaków to zwolennicy UE. W opinii profesora, ponad 80 proc. Polaków chce pozostać w Unii Europejskiej i gdyby rządzący ośmielili się zwołać referendum w sprawie „Polexitu”, zainteresowanie Polaków UE natychmiast poszybowałoby w górę. Dwie instytucje odpowiadają za to, że Polacy są dezinformowani w kwestiach unijnych. To TVP, którą od siedmiu lat trudno nazywać telewizją publiczną, oraz Kościół katolicki tępiący od wieków racjonalność, wyrażający pogardę dla postępu, przyczynowości i nowoczesnej medycyny (m. in. in vitro). Te dwie instytucje nie pozwalają Polakom dotrzeć do prawdziwej wiedzy, która zachęciłaby ich do Unii Europejskiej, najlepszego – bo zapewniającego na lata Europejczykom pokój i dobrobyt – projektu politycznego w historii Starego Kontynentu. Jeśli teza profesora Markowskiego o 80 proc. Polakach – zwolennikach UE – jest prawdziwa, można być spokojnym o los naszego kraju. Bez względu na to, kto będzie nim rządził. UE jest instytucją – opoką gwarantującą nam wolność i broniącą Polaków przed politykami o zapędach dyktatorskich. Ale co będzie, jeśli teza profesora okaże się chybiona i pewnego dnia ultraprawicowa koalicja przedstawi prezydentowi RP gotowy projekt „Polexitu”?

Wtedy dla postępowych i politycznie świadomych Polaków w przedziale wiekowym 18-50 lat pozostaną dwa rozwiązania – wyjście na ulice z kosami na sztorc, bądź masowa emigracja na Zachód. Pierwsze rozwiązanie, to wojna domowa i krew na ulicach, drugie, niezbyt kusząca perspektywa powrotu do statusu żebraków Europy, jak to drzewiej bywało, czyli do mycia na Zachodzie garów i czyszczenia tamtejszych toalet. Polska to (jeszcze) wolny kraj, gdzie głosuje się zgodnie z własną wolą. W sytuacji występowania bardzo niebezpiecznego dla państwa zjawiska, jakim jest skrajna polaryzacja społeczna, miernikiem troski obywateli o los ojczyzny, jak również poziomu ich świadomości politycznej, zewnętrznej oraz narodowej, jest frekwencja wyborcza. Moim zdaniem, frekwencja w jesiennych wyborach parlamentarnych poniżej poziomu 70 proc. będzie świadczyć o tym, że nie zasługujemy jako naród na lepszy los.

Fot. wikipedia

Wróć